piątek, 27 kwietnia 2012

Part 3.

Krótkie, wiem. Ale musiałam skończyć w tym momencie. Tak mi sie podoba >D Zrekompensuję to następnym rozdziałem, który będzie w środę.

Gerard skierował swoje kroki w jedną z bocznych uliczek. Było wcześnie rano, powietrze było rześkie, zmeszane z zapachem spalin. Sklepiki wzdłuż ulicy powoli, po raz kolejny budziły się do życia, by wspomóc konta swoich właścicieli. Gee czuł się trochę zagubiony w tej miejskiej dżungli. Trochę bardzo. Nietrudno było sie tu zgubić, wszystko wyglądało praktycznie tak samo. Wieżowce, wysokie bloki, wszystko szare... Chłopak skręcił w następną ulicę, w ogóle nie myśląc, dokąd ona prowadzi. Szedł i rozglądał sie dookoła, by choć trochę poznać to miasto. Chociaż kawałeczek. Dopiero po kilkunastu minutach i paru zakrętach dotarło do niego, że powinien zacząć szukać tej szkoły, niż tak się kręcić bez celu. Szczerze? Nie miał zielonego pojęcia, gdzie jest. Wyjął telefon i włączył gps. Wpisał nazwę szkoły i... No tak, poszedł zupełnie nie w tą stronę. Teraz miał ponad półtora kilometra do tej pieprzonej budy. Kopnął kamyk, leżący na chodniku i skierował swoje kroki w stronę, jaka wskazywała mu komórka. Pokręcił się chwilę między uliczkami, by znaleźć przystanek. Przy okazji przeklinał siebie i "to pieprzone miasto" pod nosem. Obok niego przechodziło mnóstwo ludzi, ale on... Nie wpadł na to, by zapytać. Pierdoła? Też. Ale w większym stopniu nie chciał urazić swojej męskiej dumy. W końcu, po około dziesięciu minutach znalazł upragniony przystanek. Chyba szczęście mu dopisało, bo, dzięki Bogu, jechał stamtąd autobus na przystanek o jakże podchwytliwej nazwie - New York's School of Arts. I kolejne 10 minut czekania. Na jego twarzy pojawił się głupawy uśmiech, kiedy tylko zobaczył na horyzoncie autobus z numerem linii 30. Wsiadł i zajął miejsce obok jakiejś staruszki. Babcia uśmiechnęła sie do niego i coś powiedziała, jednak nie dotarło to do chłopaka. Patrzył jak za oknem przewijają się bloki, sklepy, drzewa i raz po raz jakieś krzaczki. Cieszył się jak skończony debil. Jechał po jedno ze swoich największych marzeń... I był już na 85% pewien, że go przyjmą. Ale dlaczego? Tego nie wiedział. Takie przeczucie. Bo przecież... Był dobry, prawda? Miał głos, miał talent. To czemu niby mieliby mu odmówić? Może ze względu na jego pochodzenie. Nie, to sie chyba nie liczyło, jeśli miało się talent. Zresztą, nie wiedział. Nic nie wiedział. Niemalże wybiegł z autobusu, kiedy ten zatrzymał sie na upragnionym przystanku. Puścił się pędem w stronę wielkiego budynku szkoły i wcale nie przeszkadzało mu to, że ma na ramieniu ciężki bagaż, że tak naprawdę był bardzo zmęczony. Nic nie czuł oprócz tej wewnętrznej radości. Zwolnił trochę, kiedy na horyzoncie ujrzał ochroniarza, stojącego przy bramie. Zatrzymał się kilkanaście metrów przed furtką i oparł dłonie na kolanach, pochylając się do przodu. Uspokoił oddech. Wszedł na teren szkoły. Po lewej znajdowała sie wyżej wymieniona placówka. Ogromny budynek, zaprojektowany w nieco barokowym stylu. Po prawej, dwa wielopiętrowe akademiki podobnego projektu. Gee skierował swoje kroki do budynku po lewej. Powitało go (niezbyt miło) ogłoszenie na wielkich drewnianych drzwiach wejściowych.

UWAGA
Przesłuchania oraz nabór do drugiego semestru odbędą sie w dniach 28, 29 lutego i 1 marca w godzinach 12.00 - 14.00.
Wszelkie informacje dostępne w sekretariacie szkoły.


- Cholera jasna! - syknął. Był 5 marca. Spóźnił się. O całe cztery dni.

środa, 25 kwietnia 2012

Part 2.

EDIT: Urwalo mi kawałek tekstu, wybaczcie... I to nawet ważny, wiec przeczytajcie jeszcze raz <3

Trzeci rozdział postaram się dać jeszcze w tym tygodniu. I powiem tyle, że od czwartego już nie będę tak przynudzać :P


- Wysiadaj. - z rozmyślań wyrwał mnie głos Bryana.
Dopiero po paru mrugnięciach dotarło do mnie, gdzie jesteśmy. Jakieś zadupie. Noc, droga gdzieś w polu.
- Co?! - oburzyłem się.
- No, wysiadaj. Nie chce mi się dalej jechać. Dwadzieścia kilometrów chyba przejdziesz... - uśmiechnął sie z chytrym wyrazem twarzy.
- Spierdalaj. Wieziesz mnie do tego jebanego Nowego Yorku czy tego chcesz, czy nie. - warknąłem. Wkurzył mnie.
Westchnalem. Wiedziałem, czego chce. Sięgnąłem do bocznej kieszeni torby i wyciagnalem z niej działkę koksu. Rzucilem mężczyźnie paczuszke na kolana.
- No i to rozumiem.
- Już nie mam wiecej, jedź - sklamalem. Chciałem tez mieć coś dla siebie.
Bryan wcisnal gaz i ruszył. Wkurzenie powoli ze mnie uchodziło, ustępując miejsca tej nieznosnej pustce. Nie potrafiłem już myśleć, ani dobrze, ani zle. W ogóle nie potrafiłem myśleć.
Powoli dochodziła trzecia rano.
- Po co ty chcesz tam właściwie jechać? - spytał chłopak.
- Po marzenia. New York's School of Arts mi sie marzy. - mruknalem cicho.
- Zazroszcze.
- Czego?
- Marzeń. - i w tym momencie nasza rozmowa sie skończyła.
Byłem zszokowany wypowiedzią Bryana. Nigdy nie mówił w ten sposób. Był zwykłym cpunem, pieprzacym wszystko co popadnie. Z pozoru nie miał wrażliwości, ambicji, uczuć. A tu tak mówił o marzeniach. Głosem pełnym tęsknoty. Głosem, który wskazywał na to, ze gdyby mógł, cofnalby czas i był kimś zupełnie innym. Przez resztę drogi nie odzywalismy sie do siebie. Po niecałych dwudziestu minutach byliśmy w centrum miasta.
- Dzięki - uśmiechnalem sie. Już prawie wysiadlem z tego gruchota, kiedy mężczyzna złapał mnie za rękę. Szczerze, trochę sie wystraszylem, nie wiadomo do czego on jest zdolny.
- Wiem, ze masz wiecej. Nie potrafisz kłamać. - odetchnalem z ulga. Zaczynałem sie już bać, ze chce czegos wiecej... Nie odpowiedziałem.
- Dawaj dwie i puszcza cię wolno. Nie daj nic: masz przejebane, delikatnie mówiąc. - uśmiechnął sie sztucznie.
Z niechęcią po raz kolejny siegnalem do torby. Palcami policzylem opakowania. Cztery. Wyjalem dwa i podalem Bryanowi.
- No, to zobaczenia kiedyś. - tym razem uśmiech był prawdziwy.

Samochód odjechał, a ja zostałem sam. Stałem na jednej z głównych ulic Nowego Yorku. Świtalo, wokół mnie nie było żywej duszy. Raz na czas przejeżdżało jakieś auto, w oknach wieżowców paliły sie światła. A tu, w zasięgu mojego wzroku... Jakoś dziwnie pusto. Rozejrzałem sie dookoła. Tak, byłem tu. W Nowym Yorku. W miejscu, o którym zawsze marzyłem. Przeszedłem sie kawałek i znalazłem ławkę. Usiadlem na niej, torba z cichym stuknięciem wylądowała na chodniku, tuż przy moich stopach. Spojrzałem w niebo. Miało kolor bladobłękitny, niemalże biały. Lubiłem patrzeć na to coś nad nami, zwane nieboskłonem... Zadziwiające, ile barw potrafi przybrać. Ten błogi stan rozmarzenia szybko dobiegł końca. Niestety, uświadomiłem sobie, w jakiej sytuacji sie znajduje. Nie miałem nic. Porzuciłem wszystko, szkołę, przyjaciół, rodzinę... Dla jednego, głupiego marzenia. Przecież nawet nie wiem czy mnie tam przyjmą. Niby w tamtej szkole byłem niezły, ale tu nie przyjmują ot tak. Trzeba mieć kasę. A jak kasy nie ma to jakiś nadzwyczajny talent. Czy ja to miałem? Kasy nie, z talentem to nie wiem. Chociaż nie sądzę, by do tak elitarnej i dobrej szkoły przyjęli kogoś takiego jak ja. Niby w kiedyś byłem kapitanem drużyny koszykówki, mnóstwo dziewczyn na mnie leciało, miałem w sumie niemało kasy. Przystojny (podobno), bogaty, wysportowany, popularny i jeszcze lubiany. Czego chcieć od życia więcej?
Niestety, ja chciałem zbyt wiele. Od 16 roku życia nałogowo palilem, ćpałem i piłem. Cialem sie. Zasmialem sie pod nosem. "Anioł, nie chłopak" - mawiała moja matka. Jak ślepym trzeba być, by tego wszystkiego nie widzieć? Zignorowala nawet to, jak, mając 17 lat wróciłem pijany do domu. A może ona po prostu nie chciała tego widzieć? Nie chciała zauważać tego, ze jej kochany starszy syn nie jest już takim aniolkiem jak kiedyś? Tak samo było z ojcem. Nie. Jego nie było w domu. Ciagle w pracy, nie miał dla mnie czasu... Nie pamietam go z dzieciństwa. Może to i lepiej...
Spojrzałem na ulice. Miasto budziło sie do życia. Było koło 7 rano, samochody zapewne od dawna jeździły po ulicach... No tak, Nowy York nigdy nie śpi. Odetchnalem. Musiałem sie niezle wyłączyć podczas tych rozmyślań, nawet nie zauważyłem kiedy niebo stało sie jaskrawozolte, od wschodzącego słońca... Powinienem znaleźć te szkole i ogarnąć wszystkie sprawy. Wstalem i zarzuciwszy torbę na ramię, udalem sie w zupełnie nieznanym mi kierunku na poszukiwanie marzeń.

niedziela, 22 kwietnia 2012

Part 1.

takie jakieś bez ładu i składu, nudnawe i mało twórcze. O.


Zbliżala sie północ, kiedy wchodzilem na podwórko. Upewnilem sie, ze rodzice śpią. Nie mieli w zwyczaju zarywac nocy, wiec wszystkie światła były zgaszone. Jak najciszej otworzyłem drzwi i wszedłem do domu. Nie zdejmowalem butów, bo po co? Poszedłem na palcach do swojego pokoju. Kiedy tylko zamknalem drzwi, otworzyłem szafę i wyrzucilem na podłogę duża sportowa torbę. Jeszcze za czasów, kiedy grałem w koszykówkę. Kiedy to było... Ze dwa, trzy lata temu. Wtedy mi się chciało. A teraz już tak jakby nie. Z dnia na dzien powiedziałem sobie "koniec z tym." Po prostu nie interesowało mnie to. Niby byłem dobry i tak dalej... Jednak to nie to. Wolałem rysować. Wrzuciłem do niej wszystkie ulubione ciuchy i inne potrzebne rzeczy. Kasę, ladowarki, kosmetyki, i tak dalej... Miałem tylko 300$, wiec przydałoby się coś podkrasc od rodziców. Włozylem portfel do bocznej kieszeni, razem z kokaina. Tak, czasem sobie ćpałem. Dobry sposób na smutki, szczególnie marihuana. Nie często, ale zawsze coś. Zasunalem wszystkie kieszenie i wyszedłem z pomieszczenia. Szedlem przez korytarz jak najciszej, bałem się, ze ktoś mnie usłyszy. Tylko kto? Rodzice przeciez spali. Nagle do moich uszu dostał się odgłos czyichś kroków. Dochodził z dołu, z kuchni. Stanalem plecami do ściany i wstrzymalem oddech. Niby było ciemno i mało prawdopodobne było to, by dało się mnie zauważyć, ale ostrożności nigdy za wiele. Wychylilem się delikatnie, by zobaczyć kto jest na dole. Ojciec wracał własnie do sypialni ze szklanka wody. Ruszylem się dopiero, kiedy zamknął drzwi. Przed wyjściem zabralem z torebki matki jej kartę kredytowa i kolejne 300$. Przebieglem przez podwórko i ruszylem ulica w stronę dworca. Wyciagnalem komórkę i zadzwoniłem do Bryana. Mojego przyjaciela który zawsze mi "bezinteresownie" pomagał...

- Bryan, zrób coś dla mnie i przyjedz na dworzec. Musisz mnie gdzieś podrzucic.
- Stary, teraz? Własnie leże sobie z trzema dziwkami, a ty mi karzesz ruszać dupę? - odezwał się niski męski głos.
- Tak, karze ci ruszać dupę. Przykro mi, ze ci przerywam, ale mam coś na zapłatę. - nie chciałem oddawać drugów, ale trzeba było coś poświęcić. Niby mogłem pojechać pociągiem, ale wolałem jak na razie oszczędzić kasy.
- Hm, zapłatę, mówisz? Dobra, będę za 15 minut. - mruknal i się rozlaczyl.

Przyspieszylem moje kroki, chciałem jak najszybciej dostać się na dworzec. Jak najszybciej stad spieprzac. Jak najdalej. Usiadlem na ławce, tuż przy pustym postoju dla taksówek. Tu nigdy nikogo nie było. Okolice dworca były chyba najniebezpieczniejsze w mieście, wiec nic dziwnego. Nie musiałem długo czekać, po kilku minutach przede mną zatrzymało się stare czarne Volvo. Uśmiechnalem się delikatnie i wsiadłem do auta. Moje zbawienie.

- Gdzie? - spytał brunet.
- Nowy York, najlepiej centrum. - mruknalem.
- Pojebalo cię?! To jakieś dwie godziny drogi.
- Przezyjesz.... - wyjalem z torby jedna działkę i pomachalem mu przed nosem. Wyrwał mi paczuszke z ręki.
- Dobra, jak masz tego wiecej to mogę jechać. - uśmiechnął się triumfalnie. Tak, to była własnie jego "bezinteresownosc".

Odpalil samochód, coś zastukalo i zaturkotalo. Cóż, nie chodziło to idealnie, ale jeździć się dało. Wlepilem wzrok w ulice Los Angeles. Miasta, które własnie opuszczalem. A mieszkałem tu dopiero ponad rok... Trzeba się było niestety, a może stety, pożegnać. Miałem nadzieje ze wyjdzie mi to na lepsze. Teraz już nie miałem się gdzie podziać, moim całym dobytkiem była torba, która własnie trzymalem na kolanach. Budynki przewijaly mi się przed oczami, wprawiając mnie w stan zamyslenia. Po kilkunastu, może kilkudziesięciu minutach krajobraz się zmienił. Wyjechaliśmy z miasta. Mimowolnie kiwalem głowa do rytmu Nickelbacka, grającego w radiu. Trochę trzeszczalo i się zacinało, ale czego wiecej wymagać od takiego grata? Straciłem kompletnie poczucie czasu. W moim umyśle była teraz ta nieznosna pustka. Nie byłem w stanie myśleć. Mijalismy jakieś drzewa, krzaki. Patrzyłem, ale nie widziałem. Zwykle lubiłem ten stan. Nic do mnie nie docierało, siedziałem bez ruchu na coś się gapiac. Ale tym razem było jakoś inaczej. Tak... Pusto. Jakbym już nigdy miał nie myśleć o dobrych rzeczach. Jakbym był skazany na same pesymistyczne czarne myśli....

When everything becomes nothing. Prologue.

nie ma co tu dużo gadać. Enjoy~

Szedłem spokojnym krokiem w kierunku drzwi mojego domu. Za mną podążał Ash, mój...
bliski przyjaciel, jeśli tak można to określić. Warto też dodać, że był ode mnie półtora
roku młodszy. Prawda była taka, że on był gejem, zakochał się we mnie. A ja... Cóż,
sam nie byłem pewien, kim jestem. Wprawdzie ubierałem się trochę jak gej, malowałem
oczy... Ale czy to od razu wskazywało moją orientację? Nadal podobały mi się
dziewczyny, chociaż chłopcy także... Byłem biseksualny, ale w większym stopniu pociągała mnie płeć męska. W każdym razie Ash mnie zaspokajał, poza szkołą
spotykaliśmy się głównie dla seksu. I wszyscy byli szczęśliwi. On, że się do mnie
zbliżył, a ja, że nie musiałem się o nic prosić. Po prostu on przychodził na każde moje
zawołanie, czyli kiedy tylko byłem napalony. Jak taki wierny pies normalnie... Niedawno
skończyłem 22 lata. Nadal mieszkałem z rodzicami, nie miałem po co się wyprowadzać,
bo uczelnia była 15 minut drogi stąd. Z Ashem spotykaliśmy się od dosyć dawna, to jest pół roku. Średnio dwa razy w tygodniu, a moi rodzice nic o tym nie wiedzieli. On wiedział,
że poza seksem z mojej strony nie może na nic wiecej liczyć. Nie kochałem go. Może to
trochę okrutne, może się nim bawiłem. Ale on sam tego chciał. Ja chyba nie potrafiłem
kochać. Ale za to potrafiłem nienawidzić. I to jak mocno...

Stanąłem przed drzwiami i wyjąłem klucz. Włożyłem go do zamka i otworzyłem drzwi,
wpuszczajac chłopaka do środka. W domu było pusto, co znaczyło ze Donna jeszcze nie wróciła. Ojciec rzadko bywał w domu, więc bardziej musiałem uważać na matkę. Ash od
razu po zdjęciu butów poszedł na górę, do mojego pokoju. Zastałem go tam, jak
wygodnie siedział na łóżku, oglądając moje plakaty na ścianie.
- Napijesz się czegoś? - spytałem. Sam trzymałem w ręku szklankę pepsi.
- Nie, dzięki... - mruknął, zerkajac na mnie prowokujacym wzrokiem.
Wypiłem parę łyków napoju i odstawiłem naczynie na biurko. Podszedłem do chłopaka, posyłając mu zalotny uśmiech. Wdrapałem się na jego kolana, w rezultacie siadając na
nim okrakiem.
- To rozumiem, że możemy już przejść do rzeczy, prawda~? - wymruczałem, patrząc mu
prosto w oczy. Jego ciemnozielone, szmaragdowe spojrzenie wyrażało pożądanie i... I
uczucie, którego nigdy nie zaznałem - miłość. Taką prawdziwą, nie braterską, nie taką,
jaką matka czuje do syna. Była to miłość wyjątkowa, taka, którą obdarza się tę jedyną osobę. Ale ja "tym jedynym" dla niego nie byłem. Może ze strony Stymesta tak, ale nie z
mojej. Przykro.

Młodszy złapał mnie za koszulkę i przyciągnął bliżej. Od razu wpiłem się w jego usta, nie
czekając na zaproszenie. Ale jemu to nic a nic nie przeszkadzało. Kiedy się
całowaliśmy, zacząłem rozpinać guziki jego niebieskiej koszuli w kratkę. Ash wsunął
palce w moje włosy, nie przerywał pocałunku. Moja dłoń powędrowała na jego klatkę piersiową, co sprawiło, że oddech chłopaka przyspieszył. Niestety nie nacieszyłem się
tym momentem zbyt długo.
- Gerard, co ty kurwa wyprawiasz?! - usłyszałem głos mojej matki i gwałtownie
odsunąłęm się od Asha. I tak było już za późno, widziała to.
Tylko jakim cudem Donna sie tu dostała? Przecież... Cholera, nie zamknąłem drzwi na
klucz. Normalnie by się nie dowiedziała, nie domyśliła by się. Ale przez moją głupotę teraz wszystko sie zawali.
- A na co ci to wyglada? - spytałem złośliwym tonem. Nie zamierzałem dłużej już
ukrywać tego, jaki jestem. Nienawidziłem jej i ojca. Koszmar mojego życia.
- Gerard! Czy tobie się kurwa w dupie poprzewracało?! - krzyknęła. - A ty? Wynocha mi z
mojego domu!! Ja tu sobie pedałów nie życzę! - spojrzała na przerażonego Asha.
Zszedłem z niego i ująłem czule jego dłoń, a przynajmniej starałem się by to wyglądało tak, jakbym z nim był. A moim celem było jeszcze większe wkurwienie matki.
- Chodź, kocie... Widzę, ze ktoś tu nas nie akceptuje... - puściłem mu oko, na znak by
się nie bał. Kontrolowałem jak na razie sytuację, wiedziałem co robić. Przyciągnąłem go
do siebie i jakby nigdy nic objąłem w talii. Wyprowadziłem chłopaka z pokoju, ignorując
Donnę.
- Wszystko będzie dobrze - szepnąłem mu do ucha, kiedy już stał ubrany przy drzwiach. Zerknąłem za siebie, by sprawdzić gdzie była kobieta. Stała w górze schodów i uważnie
nas obserwowała.

Usmiechnąłem się łobuzersko do Asha i pocałowałem go na pożegnanie. Chwilę potem
zamknąłem za nim drzwi z uśmiechem pod tytułem "poradzę sobie".
- Dosyć tego! Wytłumaczysz mi o co tu kurwa chodzi? - matka nie była zadowolona z
tego, co właśnie zrobiłem. - Spokojnie, mamo, nie kocham go - powiedziałem, na maksa opanowany. Na mojej
twarzy wymalował się tajemniczy uśmieszek.
- To co to miało do jasnej cholery znaczyć?! - podeszła do mnie.
- Ano, nic specjalnego, on tu przychodzi czasami żeby się pieprzyć. Tyle. - wzruszyłem
ramionami.
- O nie... O nie, kochany... Ja pedała w domu nie będę tolerować. W dodatku mojego syna! I to jeszcze nie dość że pedał, to jeszcze męska dziwka! - teraz to była nieźle
wkurwiona. Nigdy jeszcze nie widziałem jej w takim stanie.
- Masz zakaz spotykania się z nim, rozumiesz?!
Zaśmiałem się.
- Spotykania? Coś tu ci się chyba pomyliło... Jakbyś nie zauważyła, mam już 22 lata.
Nie masz prawa mi mówić co mam robić. Spoliczkowała mnie z całej siły. Tego się nie spodziewałem. Poczułem palący ból, który
rozszedł się po całym moim prawym policzku.
- Wynocha!! Wynocha, idź sobie do tego swojego kochasia, skoro masz czelność tak się
do mnie odzywać!! W moim domu już nie będzie żadnych pedałów! Nigdy wiecej! Idź
sobie zarabiać na ulicy, ja już nie mam syna!
Założyłem buty i bluzę. Chwyciłem czarną torbę, leżąca tuż przy drzwiach. - Dobrze, pójdę sobie znaleźć jakąś ładną latarnię i wierz mi, w tydzień będę bogatszy od
ciebie. - pomachałem jej z bezczelnym uśmiechem na twarzy i wyszedłem z domu,
trzaskajac drzwiami.