środa, 25 kwietnia 2012

Part 2.

EDIT: Urwalo mi kawałek tekstu, wybaczcie... I to nawet ważny, wiec przeczytajcie jeszcze raz <3

Trzeci rozdział postaram się dać jeszcze w tym tygodniu. I powiem tyle, że od czwartego już nie będę tak przynudzać :P


- Wysiadaj. - z rozmyślań wyrwał mnie głos Bryana.
Dopiero po paru mrugnięciach dotarło do mnie, gdzie jesteśmy. Jakieś zadupie. Noc, droga gdzieś w polu.
- Co?! - oburzyłem się.
- No, wysiadaj. Nie chce mi się dalej jechać. Dwadzieścia kilometrów chyba przejdziesz... - uśmiechnął sie z chytrym wyrazem twarzy.
- Spierdalaj. Wieziesz mnie do tego jebanego Nowego Yorku czy tego chcesz, czy nie. - warknąłem. Wkurzył mnie.
Westchnalem. Wiedziałem, czego chce. Sięgnąłem do bocznej kieszeni torby i wyciagnalem z niej działkę koksu. Rzucilem mężczyźnie paczuszke na kolana.
- No i to rozumiem.
- Już nie mam wiecej, jedź - sklamalem. Chciałem tez mieć coś dla siebie.
Bryan wcisnal gaz i ruszył. Wkurzenie powoli ze mnie uchodziło, ustępując miejsca tej nieznosnej pustce. Nie potrafiłem już myśleć, ani dobrze, ani zle. W ogóle nie potrafiłem myśleć.
Powoli dochodziła trzecia rano.
- Po co ty chcesz tam właściwie jechać? - spytał chłopak.
- Po marzenia. New York's School of Arts mi sie marzy. - mruknalem cicho.
- Zazroszcze.
- Czego?
- Marzeń. - i w tym momencie nasza rozmowa sie skończyła.
Byłem zszokowany wypowiedzią Bryana. Nigdy nie mówił w ten sposób. Był zwykłym cpunem, pieprzacym wszystko co popadnie. Z pozoru nie miał wrażliwości, ambicji, uczuć. A tu tak mówił o marzeniach. Głosem pełnym tęsknoty. Głosem, który wskazywał na to, ze gdyby mógł, cofnalby czas i był kimś zupełnie innym. Przez resztę drogi nie odzywalismy sie do siebie. Po niecałych dwudziestu minutach byliśmy w centrum miasta.
- Dzięki - uśmiechnalem sie. Już prawie wysiadlem z tego gruchota, kiedy mężczyzna złapał mnie za rękę. Szczerze, trochę sie wystraszylem, nie wiadomo do czego on jest zdolny.
- Wiem, ze masz wiecej. Nie potrafisz kłamać. - odetchnalem z ulga. Zaczynałem sie już bać, ze chce czegos wiecej... Nie odpowiedziałem.
- Dawaj dwie i puszcza cię wolno. Nie daj nic: masz przejebane, delikatnie mówiąc. - uśmiechnął sie sztucznie.
Z niechęcią po raz kolejny siegnalem do torby. Palcami policzylem opakowania. Cztery. Wyjalem dwa i podalem Bryanowi.
- No, to zobaczenia kiedyś. - tym razem uśmiech był prawdziwy.

Samochód odjechał, a ja zostałem sam. Stałem na jednej z głównych ulic Nowego Yorku. Świtalo, wokół mnie nie było żywej duszy. Raz na czas przejeżdżało jakieś auto, w oknach wieżowców paliły sie światła. A tu, w zasięgu mojego wzroku... Jakoś dziwnie pusto. Rozejrzałem sie dookoła. Tak, byłem tu. W Nowym Yorku. W miejscu, o którym zawsze marzyłem. Przeszedłem sie kawałek i znalazłem ławkę. Usiadlem na niej, torba z cichym stuknięciem wylądowała na chodniku, tuż przy moich stopach. Spojrzałem w niebo. Miało kolor bladobłękitny, niemalże biały. Lubiłem patrzeć na to coś nad nami, zwane nieboskłonem... Zadziwiające, ile barw potrafi przybrać. Ten błogi stan rozmarzenia szybko dobiegł końca. Niestety, uświadomiłem sobie, w jakiej sytuacji sie znajduje. Nie miałem nic. Porzuciłem wszystko, szkołę, przyjaciół, rodzinę... Dla jednego, głupiego marzenia. Przecież nawet nie wiem czy mnie tam przyjmą. Niby w tamtej szkole byłem niezły, ale tu nie przyjmują ot tak. Trzeba mieć kasę. A jak kasy nie ma to jakiś nadzwyczajny talent. Czy ja to miałem? Kasy nie, z talentem to nie wiem. Chociaż nie sądzę, by do tak elitarnej i dobrej szkoły przyjęli kogoś takiego jak ja. Niby w kiedyś byłem kapitanem drużyny koszykówki, mnóstwo dziewczyn na mnie leciało, miałem w sumie niemało kasy. Przystojny (podobno), bogaty, wysportowany, popularny i jeszcze lubiany. Czego chcieć od życia więcej?
Niestety, ja chciałem zbyt wiele. Od 16 roku życia nałogowo palilem, ćpałem i piłem. Cialem sie. Zasmialem sie pod nosem. "Anioł, nie chłopak" - mawiała moja matka. Jak ślepym trzeba być, by tego wszystkiego nie widzieć? Zignorowala nawet to, jak, mając 17 lat wróciłem pijany do domu. A może ona po prostu nie chciała tego widzieć? Nie chciała zauważać tego, ze jej kochany starszy syn nie jest już takim aniolkiem jak kiedyś? Tak samo było z ojcem. Nie. Jego nie było w domu. Ciagle w pracy, nie miał dla mnie czasu... Nie pamietam go z dzieciństwa. Może to i lepiej...
Spojrzałem na ulice. Miasto budziło sie do życia. Było koło 7 rano, samochody zapewne od dawna jeździły po ulicach... No tak, Nowy York nigdy nie śpi. Odetchnalem. Musiałem sie niezle wyłączyć podczas tych rozmyślań, nawet nie zauważyłem kiedy niebo stało sie jaskrawozolte, od wschodzącego słońca... Powinienem znaleźć te szkole i ogarnąć wszystkie sprawy. Wstalem i zarzuciwszy torbę na ramię, udalem sie w zupełnie nieznanym mi kierunku na poszukiwanie marzeń.

5 komentarzy:

  1. Nexta! Świetne fajnie piszesz nie mogę się doczekać aż pozna Franka :)

    OdpowiedzUsuń
  2. tak, Dżery ma rację. kocham twój styl i ty nigdy więcej nie płacz, że nie piszesz emocjonalnie i chcesz jak ja. ty jesteś moim bogiem i tak. a co do parta.. wcale nie przynudzasz, a raczej pokazujesz sytuację, więc jest świetnie. i w sumie fajnie, że przeniosłaś na blogspota, przynajmniej nie ma problemów z komentarzami i wgl. :D

    OdpowiedzUsuń
  3. zapowiada się interesująco, czekam dalej :D

    OdpowiedzUsuń
  4. Opiszę to jednym słowem : zajebiście

    OdpowiedzUsuń