środa, 24 kwietnia 2013

Can't find my way home. Part five ~unexpected.

Cześć i czołem bicze~<3
Widzę, ze sie zastanawiacie gdzie tu frerard bedzie. Powiem tyle, ze bedzie, może nie tak prędko, ale tak. :3
W ogóle, wszystkim co piszą egzaminy życzę powodzenia, żebyście jak najwiecej punktów zgarneli :D
Wiecej chyba do powiedzenia nie mam, tyle tylko, ze "dupasałata" to oryginalne hasło wifi mojej koleżanki, wymyślone przez szanownego Darka. Creditsy muszą być. Poza tym, rozdział w całości poprawiony przez betę, jest gut <3
Endżoj~!


Can't find my way home.
Part five.
~unexpected


Minęło już parę dni, muszę przyznać, że dzielnie znosiłem codzienny widok tej słodkiej parki. Odkąd spisałem te kilka wersów, nie dotykałem nawet tej kartki, w zeszycie bazgrałem też inne teksty, ale akurat tą stronę omijałem, bałem się na nią patrzeć. Za dużo wyłożyłem w to emocji, za dużo tam zostało. Bałem się, że jeśli spojrzę, jeśli przeczytam, to wróci. Tego nie chciałem, powoli uczyłem się z nimi żyć, uczyłem się nie zwracać uwagi na te ich wszystkie czułości, chociaż za każdym razem skręcało mnie w żołądku. Uczyłem się rozmawiać, chyba zacząłem przyzwyczajać się do mówienia, już nie miałem Gerardowi tak za złe o jego wszystkie pytania. Chciał mi pomóc, wiedziałem że mu na mnie zależało, może nie w takim stopniu jak mi na nim, ale i tak starałem się cieszyć każdą chwilą z nim spędzoną. Gdzieś w środku mnie zaczęła się rodzić fascynacja tym mężczyzną. Chora fascynacja. Chciałem wiedzieć o nim wszystko, chciałem znać jego mocne i słabe strony, jego lęki, jego pragnienia, a najbardziej chciałem zamienić się miejscem z Lyndsay. Chociaż na dzień, to by było piękne. Ale wiem, że to się nigdy nie zdarzy, nie ma szans. Muszę się pogodzić z faktem, że to nie ma żadnej przyszłości, przecież on by dla mnie nie porzucił żony, dziecka... Nie za bardzo chciałem i nie za bardzo umiałem, ale próbowałem. Dzwoniłem do Oliego, ale kończyło się przeważnie na zwykłej rozmowie, nie wiedziałem jak zacząć ten temat. Potrzebowałem z kimś porozmawiać, wyrzucić to z siebie. Może wtedy byłoby mi łatwiej sobie odpuścić.
Gerard dał mi trochę spokoju i zrobił dwa dni przerwy, rozmawiając ze mną jedynie o błahych sprawach, nie ruszając tematu moich problemów. W sumie też potrzebowałem przerwy, by przemyśleć to wszystko co mu powiedziałem i przygotować się na dalsze opowiadanie. Nie byłem gotowy mówić mu wszystkiego, więc niektóre szczegóły po prostu omijałem, bądź maskowałem jakimiś białymi kłamstewkami. Tak było lepiej, przynajmniej takie to dla mnie sprawiało wrażenie. Nie wiem, może kiedyś Gerard dowie się prawdy, w każdym razie teraz nie jestem na to gotowy, nie chcę żeby wiedział za dużo. Od tematu mojej przeszłości też raczej stroniłem, bo po prostu nie potrafiłem o tym opowiadać i już sama rozmowa była dla mnie za ciężka, za bardzo mnie przytłaczała. Trzymałem to cały czas w sobie, czując jak niszczy mnie od środka, ale i tak milczałem. To jeszcze nie był ten moment.
Wstałem wyjątkowo wcześniej, nawet ustawiłem sobie budzik na 9.00, a sam z siebie obudziłem się pół godziny wcześniej. Zrobiłem sobie śniadanie, kiedy reszta domowników jeszcze sobie smacznie spała i ogarnąłem własne sprawy - posprzątałem po wierzchu w pokoju, wyczyściłem gitarę na błysk i poprzyklejałem nad łóżkiem plakaty z ostatniej wizyty w centrum. Teraz ten pokój wyglądał o niebo lepiej, może w końcu będę się tu lepiej czuł. Było w nim już coś mojego, coś dałem od siebie. Może to nie to samo co mój pokój w NJ, ale i tak było dobrze.
Z godzinę, może dwie po tym jak wstałem, z dołu dobiegły mnie zdziwione głosy. Frank Iero zrobił śniadanie nie tylko dla siebie, ale też dla Way'ów. Sensacja, normalnie. Chociaż tak naprawdę nie było to w moim zamiarze. Zrobiłem ciasto na naleśniki, a że tyle ich wyszło to im zostawiłem, proste. Możemy jednak zostać przy tej pierwszej wersji, że jestem taki dobry i umiem gotować. Niech się cieszą, a co. Wróciłem zaraz do ogarniania pokoju i składania rzeczy w szafie. Tak, nudziło mi się. I tak sobie spokojnie sprzątałem, póki nie zadzwonił mi telefon, całkowicie wytracajac mnie z rytmu. Złapałem komórkę i odebrałem, nawet nie patrząc na numer.
- Siema, Frank. - odezwał się głos, którego nie znałem za dobrze, ale na tyle by go poznać przez słuchawkę. Oli.
- No hej, co tam? - odpowiedziałem, rzucając wszystko i siadając na łóżku.
- A tak dzwonię, bo właśnie z kumplem jadę do Londynu. - nie uwierzyłem.
Naprawdę, Oli do Londynu? Przecież on mieszkał taki kawał drogi stąd, że nie sądzę, by chciało mu się tak o, przyjechać do Londynu.
- A to z jakiej okazji? - spytałem zaraz. No bo chyba nie dla mnie...
- Zostałem przygarnięty. Keith mieszka niedaleko 4th Avenue, więc tam się wprowadzam na kilka dni.
- Serio? Tak po prostu? - no okay, był starszy. Ale nie chciało mi się wierzyć, że tak o się przeprowadził. A jego zespół, o którym mi tyle opowiadał? A rodzice?
- No... Nie do końca. Ale wszystko ci wytłumaczę. - tu przerwał, by zapewne spytać się coś kierowcy, bo usłyszałem niewyraźne "kiedy będziemy".
- Słuchaj, będziemy koło 16 u Keitha, więc może byś wpadł i wtedy pogadamy, co?
- Jasne, to na 4th Ave? - zgodziłem się automatycznie, w sumie nie trudząc się używaniem mózgu.
- Yup. No to do zobaczenia. - pożegnał się i rozlączył.
Miło, że mnie tak zapraszał. Kto wie, może mnie polubił? Albo chciał się tylko upewnić czy jestem coś wart... Nie, nie powinienem znów tego robić. Polubił mnie. Tak właśnie chcę myśleć. Bałem się trochę tego, bo w końcu to będzie w domu jakiegoś jego kolegi, nie znam go i nie wiem jak mnie przyjmie, czy w ogóle zaakceptuje. Można spróbować, czemu nie, ale nie chciałem się rozczarować. Niby się już przyzwyczaiłem, ale i tak bolało. Nieważne. Powinienem być dobrej myśli, prawda? Odłożyłem telefon na biurko i sprzątnąłem resztę rzeczy, które wylądowały na podłodze. Było czysto, ładnie, nawet w szafie wszystko po ludzku poukładałem i chyba się tu jako tako urządziłem. Zszedłem na dół po jakieś picie. Gerard siedział na na kanapie, a łazienka była zajęta, więc zapewne Lynz poszła się ogarnąć. To dobrze, bo akurat do niego miałem sprawę.
- Gerard? - zacząłem, nalewając sobie soku.
- Hm? - podniósł wzrok znad jakichś papierów, które przeglądał i spojrzał na mnie.
- Mógłbyś mnie na 16 podwieźć na 4th Avenue? - spytałem zaraz, dodając do tego niewinny uśmieszek.
- W celu...? - mruknął tylko, wracając do tych kartek.
- Oli się wprowadza do kumpla i mnie zaprosili. - cóż, powinienem tu użyć raczej słowa "zaprosił", ale to co powiedziałem lepiej brzmiało.
- No dobra. Ale o 21.30 po ciebie przyjeżdżam. -uśmiechnął się, składając papiery.
- Dlaczego? - oburzyłem się. No bez przesady, limity czasowe? Nie mam 13 lat.
- Bo dałem ci spokój przez te parę dni, a chciałbym w końcu z tobą porozmawiać. - odpowiedział spokojnie. - Zgodziłem się, tak?
- No dobra. - odburknąłem.
Ważne, że w ogóle się zgodził. Chociaż nie musiał, bo i tak bym pojechał, przecież nie jest moją matką. Niby tak. Ale nie wiem, czy nie miałbym tego głupiego poczucia winy. On się przecież o mnie po prostu troszczył, a ja się rzucałem. Było to wkurzające, ale i tak. Zależało mu i powinienem się z tego cieszyć, a nie wyskakiwać z pyskiem jak debil. Odłożyłem sok do lodówki i wziąłem szklankę do pokoju. Przerzuciłem fajki z bluzy do torby, spakowałem jakąś kasę i byłem gotowy do wyjścia. No, był mały szczegół - zostało mi kilka godzin.
Tak więc wyciągnąłem laptopa i było mi tak trochę dziwnie, bo od przyjazdu go nie włączałem. Chciałem internet, a że wifi z hasłem to trzeba było się ruszyć do Gerarda.
- Gerard! - zawołałem ze szczytu schodów.
- Co jest? - odpowiedział mi, najwyraźniej też nie mając ochoty się ruszać.
- Które jest wasze wifi?
- Way i jakieś tam numerki. A hasło masz "dupasałata", bez spacji.
- Serio? - parsknąłem. Nie no, hasło oryginalne, trzeba przyznać.
- No co, serio. - przytaknął tylko, jakby dla niego to było całkiem normalne.
Wróciłem do pokoju, wpisałem i się okazało, że serio. Pomysłowo, przynajmniej nikt się im nie włamie do internetu. Ogarnąłem moje konta z kilku portali społecznościowych, jak zawsze nie mając żadnych nowych powiadomień. Nic dziwnego. Napisałem też do Jasona i zająłem się Tumblr'em z braku lepszego zajęcia. Siedziałem tak te kilka godzin, póki nie zawołali mnie na obiad. A Jason nie odpisywał, może się obraził za ten wyjazd? Kij wie. Po obiedzie Gerard polecił mi, żebym wziął swoje rzeczy i wyszedł na podwórze. Pobiegłem na górę, złapałem torbę, po czym wsiadłem do samochodu.
- 4th Ave? - spytał jeszcze, zapalając silnik.
- Yup. - mruknąłem i wyjąłem telefon, by napisać do Oliego.
"Gdzie dokładnie?"
"32, ale wyjdę po ciebie c:"
- Oli po mnie wyjdzie, więc możesz mnie wysadzić na początku ulicy. - dodałem jeszcze.
- A który numer?
- 32.
Ruszył z podjazdu i obrał ten sam kierunek jak wtedy, co jechaliśmy do centrum. Nie miałem nic do powiedzenia, wiec po prostu spojrzałem za okno.
- Dobrze, że kogoś tu masz. Przynajmniej nie jesteś sam. - Gerard odezwał się po dłuższej chwili, zerkając na mnie z uśmiechem.
- Przecież mam też ciebie. - odparłem, wzruszajac ramionami, starając się być obojętnym.
Ale obojętny nie byłem, miałem go jako kogoś, z kim mogę pogadać, nie o wszystkim, ale i tak. Może nawet trochę jako przyjaciela, bo chyba takiej relacji Gerard chciał. Tylko, że mi to nie wystarczało, chciałem go mieć w jeszcze innym sensie, ale wiedziałem przecież, że to niemożliwe.
- Chodziło mi raczej o kogoś bardziej w twoim wieku. - mruknął, patrząc na drogę.
- Chyba, że tak. W sumie nie znam go, ale wydaje się być fajny. - powiedziałem po chwili, nawet nie wiem czemu.
Chyba po prostu miałem potrzebę podzielenia się z kimś perspektywą posiadania przyjaciela.
- To dobrze. Spróbuj się z nim zaprzyjaźnić, bo to ważne. Szczególnie ty potrzebujesz kogoś bliskiego.
W odpowiedzi wymamrotałem tylko krótkie "mhm", po czym sie juz nie odzywałem. Gerard włączył muzykę, a z głośników poleciał kawałek Queen i Davida Bowie "Under Pressure". Uśmiechnąłem się lekko. Lubiłem tą piosenkę, tak jak i obu wykonawców. Nuciłem sobie pod nosem słowa, coraz ciszej, bo docierał do mnie sens tego tekstu. A Gerard obok śpiewał sobie pod nosem, jakby nigdy nic. I śpiewał pięknie, nie spodziewałem się po nim takiego głosu. Mimo, że to bolało, wsluchiwałem się dalej, nawet nie zamierzając mu przerywać. Zbyt idealne.
Pressure pushing down on me Pressing down on you no man ask for Under pressure That burns a building down Splits a family in two Puts people on streets
Bolało, ale mi się to podobało. Nie wiem, chyba jestem masochistą. Coraz częściej wsłuchiwałem się w teksty niektórych utworów, coraz częściej je przeżywałem emocjonalnie. Tak też było teraz. Ten charakterystyczny, niesamowity głos mężczyzny obok mnie, ten tekst... Zagryzłem wargę, odwracając się w stronę szyby. Skręciliśmy w jakąś ulicę i się skończyło. Skrzywiłem się. Jak widać nie dane mi było nacieszyć się jego wokalem. Niedługo potem Way zaparkował.
- No i jesteśmy na miejscu. - rzucił, odwracając się do mnie.
- Dzięki. - mruknąłem. - Ładnie śpiewasz. - dodałem jeszcze, nie kontrolując już tego co mówię.
Gerard uśmiechnął się, chociaż na jego twarzy widać było wyraźne zakłopotanie. Pewnie myślał, że go nie słyszę.
- Huh, dziękuję. - odpowiedział zaraz, kiedy wysiadałem z samochodu.
- 21.30, będę tu czekał. - dodał.
- Okay, okay. - pomachałem mu, zarzucając torbę na ramię.
Rozejrzałem się po ulicy. Byłem przy numerze 30, więc gdzieś tu powinien być Oli. Przy budynku obok stał jakiś chudy, wysoki chłopak w workowatej bluzie. To musiał być on. Przyspieszyłem kroku, zmierzając w jego kierunku i uśmiechnąłem się, widząc znajomą mi twarz.
- Hej. - odpowiedział mi uśmiechem i przytulił mnie na powitanie.
Z chęcią wtuliłem się w jego ramiona. Był wyższy, więc praktycznie schował mnie między swoimi ramionami. Czułem się bezpiecznie. Był ciepły i ładnie pachniał. Trochę męskimi perfumami, trochę owocowym szamponem do włosów i trochę fajkami.
- Chodź do środka. - niechętnie go puściłem, ale chyba nie wypadało tak się tulić, skoro ledwo go znałem. Wszedłem za nim na klatkę schodową, po czym wsiedliśmy do windy.
- Czemu się tu przeprowadziłeś? - spytałem, kiedy jechaliśmy na piąte piętro.
- Ciężka sprawa. Rodzice się kłócą, ale jedno drugie udupia, żeby majątku nie dzielić. Uciekłem tutaj, bo Keith sam mieszka, na czynsz i wszystkie rachunki ledwo mu starcza bo studia, więc coś tam chociaż pomogę. A i ze starymi się nie muszę użerać. - wytłumaczył pokrótce.
- Do dupy. - podsumowałem.
- I tak chciałem się wyprowadzać, a to był przynajmniej dobry pretekst. Nie ma co się przejmować. - wzruszył ramionami i wyszedł z windy.
Podążyłem za nim w głąb korytarza, do drzwi nr 118. Wpuścił mnie do środka. Zostawiłem buty w niewielkim przedpokoju i wszedłem dalej. Salon był średniej wielkości, urządzony nowocześnie, ale oszczędnie, połączony z jasna kuchnia. Z salonu wychodziło się zapewne do dwóch pokoi i łazienki, bo na jednej ścianie było dwoje zamkniętych drzwi, a na przyległej jedne. Ogólnie mieszkanie sprawiało wrażenie czystego. Na kanapie w głównym pomieszczeniu siedział blondyn w okularach, z półdługimi, wycieniowanymi włosami.
- Keith, to Frank. - Oli mnie przedstawił, na co blondyn tylko skinął głową na powitanie.
- Siemasz. Oli, ja zaraz wychodzę do Sary, zostawię was samych. - wyszczerzył się głupio, na co brunet tylko pokręcił głową z rozbawieniem.
- Siadaj. Mamy piwo, więc chyba nie masz nic przeciwko żeby się napić? - spytał, kiedy zająłem miejsce na kanapie.
- No co ty, dawaj. - uśmiechnąłem sie.
Za chwilę Keith zapewne dostał smsa, przeczytał i wstał, kierując się do przedpokoju.
- Oliverze, będę pewnie rano, więc nie martw się o mnie. - zawołał jeszcze z przedpokoju i wyszedł, na co Oli zaśmiał się pod nosem.
- Uciekł przed tobą. Ale spoko, to jest strasznie pozytywny człowiek. - rzucił, otwierając butelki i walnął się obok mnie na kanapie.
- Huh, okay. Co mu takiego o mnie opowiadałeś, że się przestraszył? - szturchnąłem go łokciem w bok.
- Nic wielkiego. On po prostu nie lubi poznawać nowych ludzi. Ale przyzwyczai się, więc się nie przejmuj. - wzruszył ramionami. - No to opowiadaj, co tam u ciebie się działo.
- Jest dobrze, ale jest też źle. Tak... w sumie sam nie wiem jak. - mruknąłem, upijając łyk z butelki.
- Gerard? - spytał, zerkając na mnie. Pokiwałem głową.
- Jestem pojebany. - stwierdziłem po chwili.
- To znaczy?
- To znaczy... Jestem zazdrosny. O Gerarda. Ale z drugiej strony cieszę się jego szczęściem. I lubię jego żonę. To pojebane. - stwierdziłem, pociągając duży łyk piwa.
- Czy ja wiem... Niekoniecznie jesteś pojebany. - Oli odparł, bawiąc się butelką.
- Czemu tak myślisz? - spytałem, unosząc lekko brwi.
- Nie wiem co tam u ciebie się w środku dzieje, ale z tego co mówisz... No, wydaje mi się, że ty się zakochałeś. - uśmiechnął się.
- Jak to?
- Normalnie. Chcesz z nim być, tak?
- No chcę.
- Ale też cieszysz się, że jest szczęśliwy?
- Uhum... Do czego zmierzasz? - pokiwałem głową.
- Do tego, że po prostu go kochasz. Tak platonicznie, chcesz po prostu z nim być, mieć go obok siebie.
- Ja... Nie. Nie mogę go kochać, nie kocham go. - zaprzeczyłem, przerywając nasz kontakt wzrokowy i szybko wypiłem kilka dużych łyków. Powoli zaczynałem czuć, jak ciepło rozchodzi się po moim ciele.
- Więc co do niego czujesz? - Oli mówił spokojnie, tak jak Gerard. Chciał pomóc. Zagryzłem wargę.
- Nie wiem. - powiedziałem cicho. - Ale nie kocham go, nie mogę. On ma żonę, bedzie mieć dziecko, nie mogę mu tego zniszczyć. - dodałem po wypiciu reszty i odstawiłem pustą butelkę.
Potrzebowałem jeszcze jednego piwa.
- Frank, spójrz mi w oczy i powiedz, że o nim nie myślisz. - uniósł palcem mój podbródek.
Miałem kłamać? Nie mogłem. To by było bez sensu.
- To i tak nie wyjdzie. - burknąłem, odtracając jego rękę. - Masz jeszcze piwo? - spytałem zaraz, z nadziejamą że zmieni temat. To było dla mnie trudne.
Brunet wstał i przyniósł całą zgrzewkę. Podał mi otwartą butelkę, za którą momentalnie się zabrałem. Potrzebowałem tego, zapomnieć, może trochę się rozweselić. Nie myślałem o tym, co będzie jutro, co będzie wieczorem. Teraz było teraz.
- Nie powiesz mu, prawda? - poczułem, jak Oli odgarnia mi włosy z twarzy.
- To nie ma sensu. Jest starszy, nawet na mnie nie spojrzy po czymś takim. - spojrzałem na chłopaka. - I to mnie boli, wiesz?
- Wiem. - powiedział cicho.
- Znowu tak jest. Znowu chcę kogoś, kogo nie mogę i nigdy nie będę mógł mieć. Dlaczego? -zaskomlałem, po czym zabrałem sie za opróżnianie butelki. Czułem jak alkohol płynął w mojej krwi, rozgrzewał mnie i dodawał odwagi. Tego właśnie chciałem.
- Nie wiem, dlaczego tak jest. Ale musisz spróbować. Samo siedzenie i użalanie się nad sobą nic ci nie da. - powiedział spokojnie, głaszcząc mnie po policzku. Czy już mogłem nazywać go przyjacielem?
- Kiedy ja inaczej nie potrafię. Jestem szczęśliwy, jak on jest szczęśliwy. Nie chcę nic psuć. -obróciłem zimne szkło w palcach.
- Nic nie musisz, Frank. - odparł po dłuższej chwili. - Ale wiesz, jakby cokolwiek się działo, masz mnie. - dodał zaraz.
- Dziękuję. - uśmiechnąłem się blado. W głowie zaczęło mi wirować, czułem jak alkohol się odzywał. - Oli...?
- Hm?
- A ty jesteś moim przyjacielem? - spytałem półprzytomnie.
- Jestem, Frankie. - uśmiechnął się, bawiąc się kosmykiem moich włosów.
- To dobrze. Bo ja nigdy nie miałem przyjaciół. -dodałem jeszcze, opierając głowę na jego ramieniu. I wtedy zapomniałem o wszystkim. Miałem przyjaciela.
Byłem szczęśliwy. Miałem kogoś, kto był dla mnie, kto pocieszał i komu na mnie zależało. I to było zajebiste uczucie. Naprawdę. Było dobrze, przez te kilka godzin. Wypiliśmy jeszcze kilka piw, a ja jakoś nie przejąłem się faktem, że mam limit czasowy i Gerard po mnie przyjedzie. Jeszcze kontaktowałem, więc nie było źle. Skończyło się na tym, że leżelismy razem na kanapie, śmiejąc sie z najdurniejszych rzeczy, a mi znacznie poprawił sie humor. Do czasu. Póki nie zadzwonił telefon. Gerard powiedział że już czeka, więc wyszedłem w eskorcie Oli'ego, który najwyraźniej miał dużo mocniejszą głowę niż ja, albo mniej wypił, wszystko jedno, nie zataczał się prawie w ogóle. Odprowadził mnie na dół, jednak został w budynku, zapewne woląc uniknąć opierdolu za upicie młodszego kolegi. Mi się też pewnie dostanie, ale nie dbałem o to. Byłem w dobrym humorze i cały czas się uśmiechałem, a tak nie było już dawno. Wszystko wirowało i bujało mi się przed oczami, ale jakimś cudem dotarłem do samochodu Gerarda. Wlazłem do środka, padając na fotel i uśmiechnąłem się do niego.
- Frank, czy ty jesteś pijany? - spytał, marszcząc brwi.
- Yeeep. - odparłem, kiwając powoli głową.
Co z tego, było mi fajnie, byłem szczęśliwy, więc chyba powinien się cieszyć. Way polecił mi tylko, bym zapiął pasy i westchnął krótko z rezygnacją. Przez resztę drogi się nie odzywał, nie włączył też muzyki. Droga za oknem migała mi przed oczami, co miało nie najlepsze efekty dla mojej głowy odurzonej alkoholem. Oparłem czoło o szybę i zamknąłem oczy. Tak było lepiej, przynajmniej nie robiło mi się niedobrze od tej karuzeli w mojej głowie. Nie wiem, ile jechaliśmy, wiem, że straciłem kontakt ze światem, a Gerard się nie odzywał.
Pamiętam, że z tego stanu pomiędzy snem, a przytomnością, wyrwało mnie to, iż straciłem grunt pod sobą. Po prostu, nagle się zacząłem unosić, a przy moim boku znalazło się coś ciepłego. Wyciągnąłem dłoń, by zobaczyć, co to jest i natrafiłem na materiał, najwyraźniej koszulki. Zacisnąłem na niej pięść. Ktoś mnie niósł. Ktoś, kto pachniał papierosami, kawą i zapewne jakąś drogą wodà kolońską. Trzaśnięcie drzwi od samochodu, potem jakieś przytłumione głosy. Nic do mnie nie docierało, nawet nie wiedziałem gdzie jestem. Czułem, że się przemieszczam, chyba do góry. Zaraz potem zawiasy drzwi skrzypnęły, a ja poczułem pod plecami coś miękkiego, co okazało się być moim łóżkiem. Nie otworzyłem oczu, póki nie poczułem czyichś dłoni na moich biodrach, po czym zrobiło mi się tam luźno. Podniosłem się na przedramionach i nie uwierzyłem w to, co widziałem. Gerard ściągał mi spodnie. Serio?
- Gerard, co ty...? - spytałem, ale zaraz mnie uciszył.
- Shh, nic ci nie będzie. Położ się, zaraz pójdziesz spać. - szepnął, odgarniając mi włosy z twarzy, po czym pozbył się całkiem moich spodni.
- Ale co ty robisz? Po co? Ty chcesz ze mną spać? - zmarszczyłem brwi, bo naprawdę nie wiedziałem o co mu chodzi. W ogóle co się dzieje.
- Nie, Frank. Zdjąłem ci spodnie, żeby ci było wygodniej spać. - zakrył mnie kołdrą, uśmiechając sie lekko.
- Ale ja nie chcę spać. - mruknąłem, podnosząc się do siadu. - Zostań tu. - poprosiłem po chwili.
- Dobrze, zostanę. Póki nie zaśniesz. -odpowiedział, siadajac na łóżku.
- Nie zasnę. Nie mogę. - złapałem nerwowo krawędź kołdry.
- Dlaczego? - Gerard spytał tym swoim miękkim, kojącym tonem i przesunął się dalej na łóżko, opierając plecy o ścianę.
- Bo mnie to wszystko męczy. - jęknąłem. Teraz nie czułem się już dobrze. - Ja potrzebuję o tym porozmawiać, powiedzieć... - mimo, że wszystko mi się waliło przed oczami, wysiliłem się by spojrzeć na Gerarda. Nie udało mi się skupić na nim spojrzenia, więc wróciłem wzrokiem na kołdrę, którą miętosiłem w palcach.
- O czym? Wiesz, że mi możesz wszystko powiedzieć. - wyciągnął dłoń w moją stronę i zaczął powoli, uspokajająco głaskać mnie po ramieniu.
- O wszystkim. O tym, jak mi jest źle. - wypaliłem, a łzy napłynęły mi do oczu, jeszcze bardziej zniekształcając to, co widziałem.
Przestałem się odzywać, starając się opanować płacz. Chciałem mu powiedzieć i tu nawet nie chodziło o to, że nie chcę, by widział mnie w takim stanie. Ja po prostu chciałem być w ogóle w stanie cokolwiek mówić. Gardło mi się zacisnęło, kiedy tylko pomyślałem o tych całych dwóch latach. To nie było łatwe. Nie kontrolowałem już niczego. Zacząłem się trząść, a zaraz potem coś mokrego wylądowało na moich dłoniach. Moje łzy.
- Nawet nie wiesz jak mi było i jak jest cieżko. -zaszlochałem przez łzy.
Gerard złapał mnie za ramię i przyciągnął do siebie. Przytulił mnie. Objąłem go ramionami, trzymając się go mocno, wręcz kurczowo, jakby zaraz miał zniknąć. A może to był tylko sen?
- Nikt, nikt mnie kurwa nie akceptował! - zaniosłem się znów płaczem, wsadzajac nos w zagłębienie pomiędzy jego szyją a ramieniem. Czułem jego dłoń na moich plecach, jak miarowo, powoli przesuwał ją, próbując mnie uspokoić. - Nie mam przyjaciół, wszyscy tylko udają. Czekają na moment, by mieć kogo wyśmiać. - zacisnąłem pięści na jego koszulce. - Jestem tylko pieprzonym obiektem do pomiatania, nic nie warty. Ja nie chcę żyć! -krzyknąłem.
- Shh... Frank, już, spokojnie. - otulił mnie swoimi ramionami, teraz lekko, delikatnie gładził moje potargane włosy. - Wszystko będzie dobrze, Frankie.
- Nie będzie. Nie było, wiec dlaczego teraz ma być? Nikt mnie nie chce, wszyscy tylko życzyli mi śmierci. To bolało, wiesz? - zaskomlałem. Łzy nie chciały przestać płynąć, świat całkowicie mi się rozmył, ale nie dbałem o to.
- Wiem, Frankie. Ale będzie dobrze. - Gerard szeptał, nie mając zamiaru mnie puścić. Ja też nie chciałem, by się w ogóle ruszał.
- Dlaczego?
- Bo ja jestem z tobą. - odpowiedział. - Będzie dobrze, nikt cię już nie skrzywdzi, obiecuję. -szepnął jeszcze, przytulając mnie do siebie. Wbiłem paznokcie w jego ramię, bojąc sie, że się odsunie i mnie zostawi.
- Gerard, zostań tu. - powiedziałem jeszcze przez łzy.
- Nigdzie się nie wybieram. - odparł, po czym ponownie wrócił do głaskania mnie po plecach.
Łzy wciąż płynęły, nie potrafiłem tego zatrzymać, ale razem z nimi płynęły też te wszystkie emocje. Głowa mi pękała od tego wszystkiego, chociaż jakoś się tym nie przejmowałem. Teraz najważniejsze, że po raz pierwszy i pewnie ostatni, byłem tak blisko Gerarda. Słyszałem bicie jego serca, czułem temperaturę jego ciała, zapach, dotyk. Siedziałem tak na jego kolanach, wciąż płacząc. Ramiona raz po raz mi się trzęsły, w ogóle cały się trzęsłem. Było mi słabo, ale czułem się bezpieczny. W Jego ramionach. Żaden z nas już nic nie powiedział. Nie wiem, ile czasu tak siedzieliśmy, wiem tylko, że to było piękne. W jego objęciach czułem się taki mały, jakby mógł mnie zamknąć w swojej dłoni. Tak mały, by mógł z łatwością mnie obronić przed całym złem tego świata. To nie było możliwe, ale tak się czułem. I to właśnie było piękne.


~*~*~


Nie wiem co mu przyszło do głowy, żeby tak się spić. W sumie można było się tego spodziewać, przecież jest nastolatkiem, wiadomo, że próbuje wszystkich możliwych używek, by tylko poczuć się dorosłym. Ja miałem tylko nadzieję, że to był typowy szczenięcy wybryk, a nie uciekał do alkoholu, by topić w nim problemy. Tego nie chciałem, bo dobrze wiedziałem jak to się kończy. A tego wolałbym mu oszczędzić. Nie odezwałem się przez całą drogę powrotną, po prostu się o niego martwiąc. Chłopak miał problemy i, jak widać, nie mówił mi o wszystkim. Nie chciałem, by jego problemy wychodziły przy takich wpadkach. Nie chciałem, by specjalnie przede mną udawał, że jest silny. Sam dobrze wiem, jak to jest być słabym i to jest całkowicie normalne, tylko jak widać on jeszcze nie potrafi tego zrozumieć.
Zatrzymałem się na podjeździe przy drzwiach i wyłączyłem silnik. Zerknąłem na Franka. Chyba stracił kontakt z rzeczywistością. Wysiadlem z samochodu, zamykając za sobą drzwi i zająłem sie Frankiem. Rozpiąłem mu pasy, po czym wziąłem go na ręce. Nie był ciężki, był niski i ważył wyjątkowo niewiele. Spodziewałem się, że będzie trochę cięższy, ale czemu się dziwić, skoro pod palcami mogłem wyczuć jego wystające żebra. Złapał się mojej koszulki, mrucząc coś niewyraźnie pod nosem. Zamknąłem drzwi od samochodu biodrem, już olewając zamknięcie go. Z drzwiami do domu też musiałem sobie jakos poradzić, na szczęście nie były zamknięte. Klamkę nacisnąłem łokciem i wszedłem do środka. Lynz prawie od razu pojawiła sie w korytarzu, dosyć przerażona widokiem prawie neprzytomnego Franka na moich rękach.
- Co mu się stało? - spytała zaraz.
- Nic, spił się. - odparłem. - Zamkniesz samochód? Klucze mam w kurtce. - dodałem jeszcze.
Wyciągnęła kluczyki z mojej kieszeni i wyszła na zewnątrz, by zamknąć auto. W międzyczasie ja zaniosłem chłopaka do jego pokoju. Położyłem go na łóżku, bo najrozsądniej byłoby go teraz położyć spać. Mamrotał coś zupełnie niewyraźnie pod nosem, nic nie dało się z tego zrozumieć, więc ignorowałem. Trzeba by było go przebrać, żeby szybciej usnął. No dobra, można by. Zdjąłem mu buty i skarpetki, po czym zabrałem się za spodnie. Rozpiąłem je i zacząłem je zsuwać z jego bioder. No i oczywiście, musiało go to rozbudzić. Starałem mu się wytłumaczyć, że nie chcę z nim spać, tylko chcę jego położyć spać, ale nie dało rady. W końcu jednak zdjąłem mu te spodnie i przykryłem go kołdrą. Usiadłem na łóżku, skoro nie chciał zasnąć. Miałem zostać, więc okay, zostałem.
Ale potem stało się coś, czego bym się w życiu nie spodziewał. Jak widać alkohol go na początku rozbawił, a teraz działał w zupełnie inną stronę. Frank zaczął płakać, mówić mi rzeczy, których wcześniej nie słyszałem. Otworzył się i chyba po raz pierwszy naprawdę usłyszałem to, co chłopak czuje. Widziałem jego ból, dobrze to rozumiałem. Ale nie próbowałem go uspokajac na siłę. Zgarnąłem młodego w swoje ramiona, starając się jedynie opanować jego płacz. Krzyczał, ciągnął mnie za koszulkę, wbijał paznokcie w moje ramiona, wyrzucał z siebie wszystko. To było dobre, nie próbowałem się przed tym bronić. Wiedziałem, że tego potrzebował. W pewnym momencie w drzwiach pojawiła sie Lyndsay, zmartwiona stanem Iero.
- Coś pomóc? - spytała cicho, zerkając na rozhisteryzowanego Franka na moich kolanach. W odpowiedzi pokręciłem głową.
- Poradzę sobie. - uśmiechnąłem się do niej.
Nie wiem, ile czasu tak siedzieliśmy, ale Frank nie potrafił się opanować. Kilka godzin, to na pewno. Koszulkę miałem mokrą od jego łez, ale to nic. Jeśli to mu pomogło, to było dobrze. Widziałem jak się bał, że ktoś znów mu zrobi krzywdę. Chciałem, by był silny, obiecałem mu, że już nikt go nie skrzywdzi. Bo nie chciałem, żeby tak było. Trudna obietnica, ale nie ma nic niemożliwego. Wystarczy trochę pracy i mogę zmienić Franka. Nie puszczał mnie, ja z resztą też nie chciałem się stąd ruszać. W końcu, sam nawet nie wiem o której, zasnął w moich ramionach z wyczerpania.

wtorek, 16 kwietnia 2013

Can't find my way home. Part four ~this is how it goes.

Także tego, znowu jestem chora. Jak ktoś zna/jest dobrym healerem to poproszę jakiegoś potiona czy cos, bo do piątku muszę cudownie ozdrowieć.
Dodam tu jeszcze, że pierwszy raz rozdział poprawiony przez mą szanowną betę Frania. Prawie cały, bo jeden kawałek sie zawieruszyl na innym ipodzie i nie ma polskich znaków. Ale mam nadzieje, ze wybaczycie.
A teraz indżoj~!



Can't find my way home.
part four.
~this is how it goes.



Wróciłem dopiero pod wieczór, po kilku godzinach spacerowania i czterech wypalonych papierosach. Potem się jeszcze trzeba było wywietrzyć, bo u nich niestety nie śmierdziało w domu fajkami. Ominęła mnie kolacja, ale jakoś nie byli na mnie źli. Po prostu Lynz dała mi jedzenie jak wróciłem, pytając gdzie byłem. I tak, opowiedziałem jej wszystko, pomijając tę część z papierosami. W sumie to nie ogarniam tej okolicy, mimo tak długiego spaceru, ale nieważne. Przynajmniej trafiłem z powrotem, a na ogarnianie przyjdzie jeszcze czas. Zjadłem kolację i poszedłem do pokoju zająć się sobą.
Zerknałem na wszystko to, co było na biurku -wszelkiego rodzaju kredki, mazaki i inne materiały plastyczne. Przez myśl mi przeszło, kto był tu tak uzdolniony, Gerard czy Lynz, bo przecież oboje mogli mieć talent i oboje mogli lubić komiksy, sądząc po tym wielkim plakacie nad łóżkiem. Siadłem na krześle, znalazłem jakąś kartkę i zacząłem pisać. Mimo tej rozmowy z Olim, wciąż było mi źle. Tak po prostu, ciężar spadł ze mnie tylko na chwilę, a teraz było tak samo, jak na początku. Potrzebowałem się tego jakoś pozbyć z głowy, wiec sięgnąłem po długopis. Papier był dobrym słuchaczem. Przyjmował wszystko, nic nie komentował i nie oceniał mojego postępowania, moich uczuć. Papier był moim prawdziwym przyjacielem. Tworzył azyl dla tego wszystkiego, co wyszło spod długopisu. Tusz wsiąkał w kartkę razem z uczuciami, zostawał tam. I nikomu nic nie mówił, jeśli był dobrze schowany. Kreśliłem na kartce słowa, na początku nie mające kompletnie związku ze sobą, nie miały sensu. Ale potem, potem do tych słów powstawały inne, budując zdania, potem linijki. Linijki tworzyły zwrotki, potem refren. I tak, powoli, cały czas przekreślana, powstawała piosenka. Piosenka do szuflady, której nikt nigdy nie usłyszy, piosenka, by tylko się lepiej poczuć. Kawałek siebie, który zostawiasz na kartce. Kawałek serca, kawałek emocji. Wszystko to, zostawione na kartce, nie miało prawa ujrzeć światła dziennego. Po prostu nie, nie chciałem, żeby ktokolwiek poza Olim wiedział o moim problemie. A na pewno nie Gerard, on był ostatnią osobą, jakiej chciałbym to powiedzieć. Siedziałem tak i pisałem. Kreśliłem wyrazy, niekiedy całe linijki, zostawiając na papierze czarne plamy tuszu. Wpisywałem nowe, zastępowałem je zaraz starymi. Nie mogłem tego poukładać, tak jak nie mogłem poukładać własnych uczuć. To było trudne i sam nie wiem ile czasu zajęło mi napisanie pierwszej zwrotki.
W każdym bądź razie na zewnątrz zrobiło się już ciemno, a światła latarni z ulicy wpadały przez niezasłonięte okno. Zapaliłem więc lampkę i dalej tworzyłem. Zaciskając zęby, próbując się znów nie popłakać. Zdecydowanie za często płakałem. Kreśliłem kolejny wers, kiedy rozległo się ciche pukanie. Otarłem szybko oczy i schowałem kartkę pod stertę innych. Nikt nie mógł tego zobaczyć. Padłem na łóżko i dopiero po krótkim oddechu powiedziałem "proszę". Spojrzałem w stronę drzwi, naprawdę nie chcąc, żeby ktokolwiek tu przychodził. A jeśli już musiał, to sam nie wiem czy wolałbym Lynz czy Gerarda. Ja po prostu chciałem być sam. Westchnąłem ciężko, widząc Gerarda, wchodzącego do pokoju.
- hej. - mruknął, siadając na łóżku.
- nie przeszkadzam? - spytał zaraz, zapewne widząc moją minę.
Bo tak, skrzywiłem się. Nie chciałem go tu, ale jednocześnie chciałem z kimś pogadać. Niekoniecznie o tym, co teraz siedziało mi w głowie, tylko o byle czym. O takich pierdołach, które by mi pomogły przestać myśleć.
- Hm, nie. - mruknąłem, zerkając na niego. - Coś się stało? - spytałem, lekko marszcząc brwi. No bo co on chciał?
- Nie, nic. Tylko chciałem z tobą porozmawiać. -uśmiechnął się lekko. I mi też lekko zadrżały kąciki ust na ten uśmiech.
- No... Okay. - kiwnąłem głową. - Terapia? -mruknąłem zaraz, lustrując spojrzeniem jego twarz.
- Nah, nie chcę, żebyś o tym tak myślał. Po prostu... Chcę cię poznać. I ci pomóc. - odparł, wzruszając ramionami. - Może tak być?
- No, czemu nie. - cóż, nie wiem czy sie do tego bede w stanie przyzwyczaić. Chociaż to nie było takie, jak zwykłe terapie. Nie musiałem leżeć na tej leżance i opowiadać o swoich problemach, jak to zawsze jest w filmach. Tu po prostu on siedział, patrzył na mnie i rozmawiał, jakby nigdy nic. I tak było chyba lepiej.
- Jak ci się tu podoba? - zaraz zapytał. Podniosłem się do siadu, robiąc mu miejsce. -Wiem, pytałem już. - dodał zaraz.
- Ładnie tu. Nie ogarniam okolicy, ale tu jest spokojnie, nie to co NJ. - wzruszylem ramionami. - A tu, w domu, też w sumie nie jest źle. - nie do końca prawda, ale i tak. Tak chyba lepiej.
- Na pewno? Jak coś ci nie pasuje to możesz mi powiedzieć. - odezwał się zaraz.
Dlaczego on do cholery jasnej musiał tak wszystko widzieć? I nie, nie było wszystko na pewno. Nie pasowało mi wiele rzeczy. Że Lyndsay jest jego żoną, że w ogóle tu mieszka, że jest w ciąży. Że Gerard jest na pewno hetero i że jest dużo starszy, więc pewnie nigdy się nawet nie będzie mną interesować. A najbardziej w tym wszystkim nie pasowało mi to, że powinienem Lynz nienawidzić. Bo ona mi go zabiera, bo pozbawia mnie jakiejkolwiek możliwości zbliżenia się do niego. Ale ja nie potrafiłem. Była zbyt miła, zdążyłem już ją polubić i to naprawdę mnie bolało. Skręcało mnie na widok tej szczęśliwej pary i wiele bym dał, żeby móc choć na jeden dzień zamienić się z Lynz, jednak równocześnie robiło mi się ciepło na sercu, że byli razem. To w ogóle nie miało sensu, było sprzeczne i naprawdę mieszało mi w uczuciach. Nie wiem, dlaczego tak się działo. Tak było i już, i to było dziwne.
- Nie, jest spoko. Znaczy, dziwnie tak, bo was praktycznie nie znam a tu będę siedzieć przez te wakacje. - oparłem się plecami o ścianę, przenosząc wzrok na pościel.
- Normalne. - odparł lekko, zapewne sie uśmiechając. - Będę cię męczyć pytaniami teraz, nie przeszkadza ci to? - zaśmiał się lekko, na co podniosłem spojrzenie.
- Nie, spoko. Pytaj. - odpowiedziałem jakoś tak bezbarwnie.
Nie wiem, nie kontrolowałem tego. Niechęć do opowiadania o sobie wzięła górę i znów wbiłem wzrok w kołdrę.
- Okay. - mruknął. - Masz siedemnaście lat, nie? - odezwał się zaraz. W odpowiedzi jedynie pokiwałem głową.
Mruknął jakieś 'mhm', zapewne zapisując to sobie w mózgu.
- Rodzeństwa nie masz, z tego co pamiętam. Mieszkasz z rodzicami? - wypytywał.
Nie miałem mu tego jakoś za złe. Te same pytania zadawaliśmy sobie z Olim w samolocie, więc to nie było nic nadzwyczajnego.
- Z matką. Z ojcem czysto teoretycznie, bo go wciąż nie ma. Delegacje i tak dalej. -odpowiedziałem, spogladając na Gerarda. - I nie, nie dogaduję się z nimi, jak o to chcesz pytać. - burknąłem, nawet nie wysilajac się na spojrzenie na niego.
- Tym cię nie będę na razie męczyć, spokojnie. -odpowiedział, niemalże od razu. - Tak tylko, chcę wiedzieć co nieco o tobie. - dodał zaraz. - Drugi czy trzeci rok High School masz teraz? - spytał, zmieniając temat.
- Drugi.
- Huh, a jak ci tam? - usiadł po turecku naprzeciw mnie.
- Oceny - źle, znajomi - źle, nauczyciele - źle. Wszystko jest źle. - odpowiedziałem krótko, acz treściwie. Cała prawda.
- A przyjaciele? - spytał, nie ukazując w swoim tonie żadnych emocji.
- Trudno mieć przyjaciół, kiedy wszyscy z ciebie szydzą za to, kim jesteś. - mruknąłem. - ale jest Jason, Dave i Martin. Można powiedzieć, ze mnie akceptują.
- Okay, rozumiem. - odparł. - Ktoś jeszcze może?
Wyburczałem niewyraźnie pod nosem, że Oli, bardziej mówiąc to do siebie.
- Jest jeszcze Oli, ale w sumie go nie znam. Poznałem go w samolocie. - wzruszyłem ramionami. - To było tyle.
- Dobra, ja już nic od ciebie nie chcę na dzisiaj. -westchnął krótko. - A jak obiecałem, to powiem ci coś o sobie, jak chcesz.
Zerknąłem na niego, już zawieszajac wzrok na jego lekkim, zachęcajacym uśmiechu.
- Dawaj. - wzruszyłem ramionami.
- No to... Jestem stary, bo mam 28 lat. - zaśmiał się. - Psychologiem jestem jakoś tak z... 5 lat. No i mi się tam to podoba, czasem cieżko, ale poza takimi trudnymi momentami to jest całkiem fajna praca. Mieszkałem z matką od 10-tego roku życia, bo rodzice się rozwiedli i ojciec się wyprowadził. Było cieżko, ale dało radę. O Mikey'm wiesz, bo jego pamiętasz, ale chyba nie wiesz, że jest teraz w szkole policyjnej. - tu wzruszył ramionami, zastanawiając się chwilę, co by chciał jeszcze powiedzieć. - Tak poza tym to od liceum się przyjaźnie z Ray'em i to jest taki najlepszy przyjaciel. Może kiedyś go poznasz, zobaczymy jak się złoży. A tak to jest Lynz, w sumie jesteśmy razem juz 3 lata. - na tym chyba skończył, bo wzruszył tylko ramionami. - Myślę, że taki układ jest fair. -mruknął po chwili, mając zapewne na myśli to z "opowiedz mi o sobie, a ja ci opowiem o sobie".
- Dziwnie tak. Ale... Tak chyba lepiej. -odpowiedziałem.
W sumie to sam nie wiedziałem co ja mam o takim pomyśle myśleć. Tak, było fair i kto wie, może taka metoda jest dobra.
- Zawsze tak bierzesz pacjentów do domu, jak mnie? - spytałem po chwili, bo teraz to mnie naprawdę zaczynało zastanawiać. Bo w ogóle skąd ten pomysł?
- Raz mi się zdarzyło. Ale od tamtego czasu to raczej nie. - skrzywil sie, zapewne na myśl o jakimś wydarzeniu z przeszłości.
- A skąd to ci się w ogóle wzięło? - zadałem kolejne pytanie. Jak tak się skrzywił, to wolałem raczej tego tematu nie ruszać.
- Miałem kiedyś pacjentkę, niewiele młodszą od ciebie. Też była ze Stanów, tyle że z Kansas. Wziąłem ja pod opiekę, bo nie mogli sobie z nią rodzice poradzić i jakiś tam psycholog. Przyjechała na ferie zimowe. Pewnej nocy miała załamanie i podcięła sobie żyły u mnie w łazience. - odpowiedział, na co zrobiło mi sie cholernie przykro, bo tak czy siak poruszyłem ten temat. - Wyratowałem ją, potem leżała w szpitalu i trafiła do psychiatryka, bo ja jej pomóc nie potrafiłem. A chciałem. Ale wszystkich nie da się uratować. - dodał nieco posępnie.
- Ale próbujesz. - zauważyłem.
- Tak, i to jest w tym wszystkim najtrudniejsze. Chociaż nawet nie wiesz jak jest fajnie, jak widzi się, kiedy ktoś dochodzi do siebie i zaczyna być szczęśliwym. - uśmiechnął się. - I uwierz mi, chcę to zobaczyć u ciebie. - dodał po chwili.
Jakoś tak ciepło mi się zrobiło na sercu. On naprawdę tego chciał i ja to widziałem. Widziałem, że jeśli ja będę szczęśliwy, to on też. Uśmiechnąłem się na tę wiadomośc, naprawdę szczerze. Bo to było urocze. I miłe. W ogóle, że ktoś chciał się mną zająć, zaopiekować.
- Dobra, ja ci już nie zajmuje czasu, jutro znowu cię czeka podobnie - rzucił, wstajac z łóżka i poklepał mnie po głowie, rozwalajac mi włosy.
-Dobranoc. - dodał jeszcze, wychodząc i zamykając za sobą drzwi.
Walnalem się na łóżko, kiedy tylko Gerard wyszedł. I tak skończył się drugi dzień u pana Way'a. Rozmowa, która była dziwna, a przynajmniej mi się taka wydawała. Chociaż nie powinna, bo przecież o tym samym rozmawiałem z Olim w samolocie. Te same pytania, te same odpowiedzi. Nic specjalnego. Może takie mi się to wydawało, bo wiedziałem, co mnie dalej czeka? Czego będzie ode mnie oczekiwać? Wylewnosci, checi otworzenia się i wyspiewania mu wszystkich problemów? Takie na pewno były oczekiwania i miałem nadzieje, ze Gerard zdaje sobie sprawę z faktu, iż to wcale tak nie będzie. Jeden, jedyny raz powiedziałem ze mam problem własnie dzisiaj. Komuś zupełnie nieznanemu. Powiedziałem, chociaż bez szczegółów. A dlaczego? Bo nie byłem pewien czy uda mi się z nim utrzymać kontakt. Jasne, chciałem, ale skąd mogłem wiedzieć? Najgorzej czułem się, kiedy ktoś znał o mnie prawdę. Przez te wszystkie prześladowania, wyzywania i brak akceptacji po prostu odgrodzilem się od ludzi i nie czułem się bezpiecznie przy kimś, kto zna moje sekrety. Po prostu.


~*~*~


Wyszedłem z pokoju Franka, zamykając za sobą drzwi. Cóż, tego się można było spodziewać. Nie miałem co do niego żadnych oczekiwań, bo to po prostu miałem świadomość tego, ze to nie miało sensu. Sam dobrze wiedziałem, ze nie jest tak łatwo mówić o własnych problemach, sam miałem z tym problem przez długi czas i uciekalem do rożnych, niekoniecznie mądrych rzeczy. Odetchnąlem krótko, po czym wszedłem do sypialni.
- Jak tam? - Lynz wyrwała mnie z zamyslenia, na co aż lekko podskoczylem.
- Nah, jak zawsze. - wzruszylem ramionami. - Cieżko z nim będzie.
- Dasz radę. On tez. - usmiechnela się, jak zawsze, dodając mi otuchy. Przebralem się w pizame i padlem na łóżko, obok niej.
- Trudno będzie, nie tyle co z nim, a ja tez będę musiał mu opowiadać. Taki był deal, coś za coś. - mruknalem, teraz zdając sobie sprawę z tego, ze sam się obciazylem. Po raz kolejny będę musiał wrócić do tego, co było w przeszłości i znów się z tym zmierzyć. Niby za każdym razem byłem silniejszy i dodawalo mi to odwagi, ale i tak. Trzeba będzie wrocic, opowiedzieć, przemyśleć.
- No mówię ci, dasz radę. Poradziles sobie z tym wszystkim, wiec dlaczego nie teraz? - przeczesala mi włosy palcami, po czym dostałem krótkiego calusa, na co mimowolnie się usmiechnalem. - Podoba mu się tu w ogóle? - spytała zaraz, kiedy poglaskalem ja po policzku.
- Uhum, z tego co wiem, to tak. - stwierdziłem, kiwajac lekko głowa i uśmiechnąłem się szeroko. Nawet mimo tego, ze wciąż dreczyl mnie fakt, iż Frankowi coś nie pasuje, ale nie wiem co, było dobrze. Chyba mu się podobało, na tyle, na ile się mogło spodobać w pierwsze dni.
- Wiesz, ze staram się jak mogę.
- Wiem. - odpowiedziałem, zagarniając ją do siebie, po czym wtuliłem nos w jej miękkie włosy i spokojnie osunąłem się w krainę snów, tuląc ją do siebie.
Rano obudził mnie brak Lyndsay przy mnie, kiedy chciałem się w nią zaplątać rękami i nogami, jak to robiłem przez sen prawie każdej nocy. A jej nie było. Podniosłem się i jeszcze na wpół śpiąc, ogarnąłem wzrokiem pokój. Był pusty, więc pewnie już wstała. Przeciągnąłem się więc, po czym przetarłem oczy, żeby się dobudzić. Cisza, spokój, tylko z dołu dobiegały jakieś szmery, można było więc założyć, że Lynz robiła śniadanie, ewentualnie Frank się krzątał. Odgarnąłem włosy z twarzy i powierzchownie przeczesałem je palcami, żeby jakoś wyglądać, skoro mam zejść na dół. Resztą się nie przejmowałem, wstałem i po prostu obrałem kierunek: kuchnia. W powietrzu unosił się słodki zapach rozpuszczonego cukru z masłem i owocowych konfitur. Pachniało tak w całym domu, od chwili otworzenia drzwi od sypialni zrobiłem się głodny. Za chwilę znalazłem się w kuchni, bo daleko to jakosmś nie było. Dużo się tam działo. Lynz biegała z talerzami, miskami i wszystkim innym, nakładając te przepyszne domowe dżemy od jej mamy do małych miseczek. Frank za to stał przy patelni i robił tosty francuskie - chleb z masłem, cukrem i wiórkami kokosowymi, na ciepło. Nie wiem czy one serio są francuskie, czy nie, wiem na pewno, że Lynz je tak nazywała.
- Dzień dobry. - wyszczerzyłem się oparty o wyspę kuchenną.
- O, w końcu wstałeś. - usłyszałem w odpowiedzi od Lyndsay, a Frank przywitał się krótkim, ale za to całkiem radosnym "hej".
- Jest 10, więc nie tak źle. A ty o której mi zwiałaś? - mruknąłem.
- Oj, wcześnie. Koło 8, poszłam się umyć, posprzątałam trochę i teraz od jakichś 15 minut robimy tosty. - odpowiedziała, wręczajac mi talerze. - Połóż na stole. - poleciła zaraz.
Co innego miałem zrobić, musiałem się jakoś udzielać jak chciałem jedzenie. Rozłożyłem talerze na stole, dodałem jeszcze szklanki i sztućce, po czym zająłem miejsce. Frank wydawał mi się dzisiaj być w jakimś lepszym humorze, nawet nie miał tej typowej, nieszczęśliwej miny. Uwijał się szybko z tostami i kilka minut pózniej wszystko stało już na stole. Mój pusty żołądek gorączkowo domagał sie jedzenia, więc zabralem sie za tosty. Dawno ich nie jadłem, a były pyszne.
- Mh, moje ulubione. - stwierdziłem po dłuższej chwili, zerkajac na Lyndsay.
- Nie ja tym razem. - odparła, trącajac Franka ręką, na co ten uśmiechnął się i lekko spuścił głowę.
- Nie tak sam, no ale zrobiłem. Smakują? -podniósł na mnie spojrzenie.
- Pycha. - posłałem mu uśmiech.
Bo tak, były naprawdę przepyszne. Nie wiem, ile ich zjadłem, ale chyba jakoś dużo. W każdym razie po tej pochłoniętej przeze mnie ilości dżemów i tostów, byłem pełny.
Posprzątałem po śniadaniu, żeby się trochę poudzielać, wrzuciłem talerze do zmywarki, po czym padłem, rozciągając się plackiem na kanapie. Frank zaraz do mnie dołączył, rozsiadajac się na wolnej części.
- Jak tam dzisiaj? - spytałem, zakładając ręce za głowę.
- A, jakoś... tak trochę lepiej chyba. - mruknął, wzruszajac ramionami i lekko się uśmiechnął. -Lyndsay mnie zwerbowała do robienia śniadania, więc miałem zajęcie. Smakowały tosty? - wyszczerzył się nieco.
- Bardzo. - pokiwałem głową, uśmiechając się.
-Masz jakieś plany na dzisiaj? - spytałem. Dzień był ładny, wiec można było cos porobić i z nim pogadać.
- W sumie to nie. A co? - odparł zaraz.
- A nie wiem, można by gdzieś pojechać.
- Czemu nie... - odpowiedział, po krótkim zastanowieniu. - A gdzie?
- Nie wiem, zaraz coś wymyślę. To się ogarniemy i pojedziemy, co?
Odpowiedział mi krótkim "kay", po czym zniknął na schodach. Chwile potem jego miejsce zajęła Lynz.
- Zabierasz go gdzieś? - spytała.
- Mhm, chyba gdzieś połazić po Londynie. Wiesz, powinien się tu w końcu dobrze poczuć. -odparłem.
Tak, teraz wiedziałem, że pierwsze, co powinienem zrobić to pokazać mu, że tu nie jest tak źle. Potem będzie prościej, mam nadzieję.
- To ja pod twoją nieobecność ucieknę do Megan. Poradzę sobie. - uśmiechnęła się i skradła mi krótkiego całusa.
Ze dwie, może trzy godziny pózniej obydwoje się do końca ogarnęliśmy. Zabrałem go do centrum, na Piccadilly Circus. Dobre kilka godzin tam spacerowaliśmy, zachęcałem go do rozmowy o wszystkim i o niczym, i myślę, że udało mi się choć trochę go otworzyć. Takie przynajmniej sprawiał wrażenie, uśmiechał sie i opowiadał mi o różnych rzeczach, które lubi. Frank dla mnie jest naprawdę świetnym chłopakiem i naprawdę szkoda mi go przez te wszystkie problemy. Przecież to nie jego wina, że jest jaki jest, i nikt nie powinien się go o to czepiać, a tym bardziej prześladować. Ludzi nie zmienię, ale mogę zrobić parę innych rzeczy. Mogę nauczyć Franka, żeby się tym nie przejmował, mogę go nauczyć jak radzić sobie z problemami, mogę mu pokazać, że na świecie nie ma samych nietolerancyjnych ludzi. Mogę mu po prostu pomóc i to też chciałem zrobić. Dlatego z nim rozmawiałem i po kilku godzinach zrobiło się tak jakoś sympatyczniej, nawet luźniej. Nie wiem, może Lynz go jakoś krępowała, może twierdził, że ona ogranicza nasze relacje czy coś. Nie wiem, może się dowiem. Po takim łażeniu, nie tylko po ulicy, ale też po sklepach, wylądowaliśmy w małej knajpce przy ulicy. Zamówiliśmy sobie na obiad rybę z frytkami, która akurat tutaj była chyba najlepszym daniem, nawet nie trzeba było długo na nią czekać.
- Kiedy to wszystko się zaczęło? - wtrąciłem, kiedy już zaczęliśmy rozmawiać o jego problemach.
- A ja wiem... Ze dwa lata temu. - wzruszył ramionami. - Powiedziałem matce, że jestem bi. Nie mogła się z tym pogodzić, to się rozniosło, nawet nie wiem jak. A potem cała szkoła wiedziała. - dodał zaraz, spogladajac za okno.
- Tak nagle się odwrócili?
- W sumie... Nie. - spojrzał na mnie, jakbym robił mu tym pytaniem krzywdę. Może nie powinienem pytać, ale musiałem wiedzieć.
-Wcześniej też nie miałem jakoś przyjaciół, ale przynajmniej nie atakowali mnie za byle gowno.
- A wcześniej miałeś w ogóle kogoś? Jakichś przyjaciół? Bo rozumiem, że Jasona poznałeś potem. - to wynikało z tego, co mi wcześniej powiedział, ale mogłem się mylić.
- Miałem Ellie. I tyle. Ale ona zniknęła, tak z dnia na dzień i nikt o niej więcej nie słyszał. I tak, Jason był pózniej. - odpowiedział, sztucznie obojętnym tonem.
Wiedziałem już, ze coś było nie tak. Tęsknił.
- Miała jakieś problemy, że musiała zniknąć?
- Nie wiem. Wiem tylko, że nie przyszła do szkoły, a następnego dnia wykreślili ją z dziennika. Tyle. - warknął na mnie, najwyraźniej nie chcąc ciągnąć tego tematu.
- A Jason? Jak go w ogóle poznałeś? -przez chwilę mi nie odpowiadał, jakby się zastanawiał czy powinien coś mówić.
- Długa historia. - burknął wymijająco.
- Powiedz. I tak to zostanie miedzy nami. -uśmiechnąłem się lekko, jednak znów dostałem ciszę.
- Dave, jego brat, chodził ze mną do szkoły. W sumie on mnie raz wybronił od pobicia, potem zaczęliśmy gadać. A potem na jednej imprezie poznałem Jasona i Martina. - odpowiedział po dłuższej chwili namyślania się.
Wątpię, żeby to była cała prawda, ale chociaż coś.
- Rozumiem. A Linda ma jakieś zdanie na temat imprez? - spytałem, unosząc lekko brwi.
- Olewa to. Kiedyś się jeszcze wysilała na kłótnie, teraz już ją nie obchodzę. - westchnął.
- Nie mów tak. Na pewno ja wciąż obchodzisz, w końcu to twoja matka. Tylko może nie ma już siły. - mruknąłem.
Nie chciałem, żeby tak myślał. Że nie jest potrzebny. Sam wiedziałem jakie to uczucie, nikogo nie obchodzić, być całkowicie odrzucanym i za nic w świecie nie chciałem, by on też cierpiał. Zależało mi na nim, żeby się nie męczył i był szczęśliwy.
Potem się już do mnie nie odzywał, a jeśli już to krótko, burknięciem i znów wytworzyła się między nami ta bariera, którą się chronił przede mną. Rozumiałem go, to było całkowicie normalne, że nie chciał o tym wszystkim mówić, ale musiał. Wiedziałem, że to dla niego trudne, więc nie zamierzałem się napinać na te rozmowy. Jak już widać było, że nie chciał, kończyłem temat. I było dobrze.
- Co do moich przyjaciół... - zacząłem, kiedy Frank usadowił się w samochodzie, na siedzeniu obok. - Też miałem jednego, ale takiego prawdziwego. Generalnie byłem raczej wyalienowany, nie lubiłem ludzi i zdecydowanie wolałem siedzieć i rysować, niż chodzić na imprezy czy w ogóle rozmawiać ze znajomymi. Dopiero jak byłem z rok młodszy od ciebie, zostałem w końcu zaakceptowany razem z tą moją niechęcią do ludzi. Ray, ten o którym ci już mówiłem, przygarnął mnie do ławki w pierwszej klasie i tak już zostało. Na początku nie chciałem, ale potem się okazało, ze jesteśmy podobnie świrnieci, tylko on wolał gitarę od rysowania. W sumie ta przyjaźń przetrwała do dzisiaj, mimo wielu kłótni i jest dobrze. - opowiedziałem pokrótce, żeby już go jakoś bardzo nie męczyć.
Ale wywiązywałem się z mojej obietnicy. Zerknąłem na niego krótko, ale sprawiał wrażenie całkowicie nieprzejętego moją historią. Nie to nie, powiedziałem przynajmniej. Odpaliłem samochód i ruszyłem do domu. Frank nadal się nie odzywał. Po mniej niż pół godzinie byliśmy już na podjeździe. Młody wysiadł i po prostu wszedł do domu, po czym zapewne poszedł do siebie, bo na dole nigdzie go nie było. Lynz też jeszcze nie wróciła, więc włączyłem telewizję i po prostu wysłałem jej sms, że już jestem, po czym rozwaliłem się na kanapie.


~*~*~


Było do dupy. Znaczy, teraz było. Wcześniej było fajnie, byliśmy sami, rozmawialiśmy o pierdołach i łaziliśmy wszędzie, gdzie nas tylko nogi poniosły. Ale nie, trzeba było to zepsuć, żeby nie było tak kolorowo, no oczywiście. I trzeba było się spowiadać, gdzie, po co, jak, kiedy i dlaczego. Po prostu super. Pewnie jeszcze nie da mi spokoju z Jasonem, bo wątpię, że w to uwierzył. Z Dave'em prawda, tylko z Jasonem historia inna. Ale chyba mu nie powiem, że zaczęło się od wspólnego ćpania. Padłem na łóżko, zagarniajac po drodze zeszyt i otworzyłem go na ostatniej zapisanej stronie. Musiałem jakoś to wszystko odreagować. Wziąłem długopis do ręki i po prostu skreśliłem wszystko, co wcześniej napisałem, a na miejsce tego nabazgrałem trzy linijki.
I to było to, to czego szukałem, pisząc wcześniej. Rzuciłem notes na materac i złapałem za gitarę. Potrzebowałem czymś się zająć, ręce mi się trzęsły, nie radziłem sobie. Nie chciałem znów sięgnąć po żyletki, bo dopuściłem się chwili słabości. Potrzebowałem zajęcia. Podpiąłem słuchawki do pieca i powtórzyłem te parę dźwięków, które ułożyłem wcześniej. To było dziwne. Wszystko pasowało, składało się w jedną całość. Tylko moje uczucia i myśli były w jednym wielkim chaosie. Nie wiem, dlaczego tak było. Wszystko poukładałem, złożyłem w całość, ale i tak nie zaznałem spokoju. Puściłem struny i po prostu wgapiłem się w szafę. Mozmże zbyt szybko tego się spodziewałem. Wiele zmian, wiele emocji, z którymi niekoniecznie sobie radzę. Może dlatego. Może za dużo od samego siebie wymagałem, może zbyt surowo traktowałem samego siebie. Nie wiem, ale wiem na pewno, że chciałem być w końcu szczęśliwy. A potem było mi pusto. Przestałem czuć, przestałem się ruszać, nie czułem swoich kończyn, nie czułem ciężaru instrumentu na moich kolanach. Jakbym nie istniał. A jednak. Wszystko wróciło wraz z szarpnieciem za struny. I zaczęło sie od nowa.

I am my own bomb, I am my own slave I hate my life now, and all of this is
Because of you.

piątek, 5 kwietnia 2013

Can't find my way home. Part three ~the choice.

ALLELUJA KORPORUCHY~!
No, ale do tematu - rozdział jest. Jako, ze Oli obiecalam, ze dzisiaj bedzie, to jest :3
Generalnie ten jest nie poprawiony, ale mam szanowną betę-Franka Iero i nie będziecie juz chyba narzekać na brak polskich znaków xD
Jeszcze jedno, zanim zaczniecie czytać - pisane po części w nocy, po części w szkole, wiec jeden wielki chaos, tak mnie sie wydaje.
Koniec przekazu, czytajcie dzieci drogie!


Can't find my way home
Part three.
~ the choice.
But was it right?
~*~*~
Zawiesilem wzrok na zamkniętych drzwiach. Myślałem. Myślałem nad tym, co powinienem wybrać. I powoli dochodził do mnie sens jego słów.
Mogę dać ci szczęście.
Nie wiedziałem jak on chce to zrobic, ale chciałem szczęścia. Czegoś, czego nie miałem od dzieciństwa. Powoli docierało do mnie jak to jest ważne. Zeby żyć, zeby sie tym cieszyć. I powoli docierało do mnie, jaki jestem głupi. On chciał mi pomoc znaleźć to szczęście we mnie, a ja na niego nawarczałem, po prostu sie bojąc. Przyjąłem postawę obronna, jak zwierzę. Nawet sie wtedy nie zastanawiałem. Po prostu. Nie znam - boje sie. To normalne. Ale czy na pewno nie znałem? Nie pamietalem juz jak to jest być naprawdę szczęśliwym, ale gdzieś tam, głęboko w podświadomości wiedziałem. Moze nie chciałem znać. Bo nie chce tu być, bo przez ten pieprzony wyjazd nie pójdę do Luke'a, nie spotkam Ellie, o ile w ogóle tam bedzie. Byłem zły na to wszystko, byłem zły na Gerarda, byłem zły na matkę, byłem zły na siebie. Odkąd tu przyjechałem targały mna same negatywne emocje. Buntowalem sie przeciw wszystkiemu, będąc świecie przekonanym, ze tak jest dobrze. Ze dzięki temu bedzie lepiej. Teraz dotarło do mnie jak bardzo sie myliłem. On chciał mnie chronić przed czyms, co sam przeżył. Pytanie czy mnie da sie jeszcze przed czymkolwiek ochronić... Ale sam fakt, ze mu zależało, ze nie robił tego tylko dla pieniędzy. Znał mnie od dziecka, obchodziłem go. I w tym właśnie momencie, po raz pierwszy od dawna, poczułem sie ważny. I to było dziwne uczucie. Nikt mna nie pomiatal, tylko chciał mnie chronić. Jakby chciał wziąć mnie pod swoje skrzydła, jakbym miał sie na nowo uczyć latać. Bo moje skrzydła sa połamane. Od lat.
Podnioslem sie i powoli poszedłem do drzwi. Polozylem dłoń na klamce z zamiarem naciśniecia jej i wyjścia z pokoju, jednak sie zawahalem. Nie wiedziałem czy powinienem teraz do niego iść, czy moze przespać sie z tym wyborem i poczekać do rana. Pewnie spędza sobie czas ze swoją żona, jest im fajnie i ja nie powinienem sie wtrącać. Nie. Znowu to robiłem. Znów wmawialem sobie, ze jestem niepotrzebny, ze nie powinienem im przerywać. Wyszedłem z pokoju, jednak swoje kroki skierowalem do łazienki. Stanalem przed lustrem i spojrzałem w swoje własne odbicie. Bałem sie. Bałem sie tej rozmowy, bałem sie tej całej terapii. Mogłem przecież nie współpracować, ale czy wtedy bedzie lepiej? Chyba nie. Ochlapałem twarz zimna woda.
Ogarnij sie, Frank.
Kolejny raz przeszło mi to przez głowę. Nie radzilem sobie. Sam nie wiem czy dokonałem w ogóle wyboru, a nawet jeśli, to czy dobrego. Od tego zależało moje życie przez najbliższe dwa miesiące, moje relacje z Lyndsay i Gerardem. To było trudne. Oparlem sie dłońmi o umywalke i zwiesilem głowę miedzy ramionami. Zamknalem oczy, wyciszylem sie. Nie chciałem wybierać.
Tak długo, jak nie dokonujesz wyboru, wszystko jest możliwe.
Nie chce wybierać. Nie chce, nie bede wybierać. Po prostu sie poddam. Pójdę, porozmawiam z nim i poddam sie. Co ma być to bedzie. Nie bede wybierać. Umylem jeszcze twarz chłodna woda i wyszedłem z łazienki, sprawdzić gdzie jest Gerard. Na dole było ciemno i cicho, wiec pewnie byli u siebie. Tak, kiedy sie odwrocilem, zobaczyłem delikatny strumień światła na podłodze, przechodzący przez szparę pod drzwiami ich sypialni. Odetchnalem głęboko i zblizylem sie do drzwi. Miałem juz zapukac, ale znów sie zawahalem. A co jeśli im w czymś przerwę? Wolałbym sobie tego oszczędzić... Zatrzymalem rękę w powietrzu, pare centymetrów od drewnianej powierzchni drzwi i przystawilem do nich ucho. Usłyszałem rozmowę. Przyciszone głosy, typowe rozmowy zakochanych par. Skrzywilem sie mimowolnie, nie lubiłem tego całego romantyzmu. Nie wierzyłem w miłość, wątpię, bym mógł jeszcze kiedyś uwierzyć. Ale to nieważne. Skoro nic szczególnego tam sie nie działo, mogłem wiec chyba im przeszkodzić. W końcu to było ważne. Zapukalem, za chwile Lyndsay krzyknela mi "proszę". Uchylilem drzwi i zajrzalem do pokoju. Obydwoje lezeli obok siebie na łóżku, Gerard był znów w samych bokserkach, a Lynz w jakiejś za dużej koszulce, pewnie jego, do połowy przykryta koldra. Nie chcąc im sie tak przyglądać, przenioslem spojrzenie na Way'a.
- Gerard, możemy pogadać? - powiedziałem cicho, mając nadzieje, ze nie bede musiał przy niej siedzieć. Nie lubiłem jak ktoś postronny słucha moich problemów.
- Jasne, juz. - odpowiedział, wstajac z łóżka. Posłał jeszcze uśmiech swojej żonie, po czym wyszedł, obejmując mnie ramieniem i prowadząc na korytarz.
Wtedy poczułem sie co najmniej dziwnie. Mimowolnie przeszedł mnie lekki dreszcz, nad którym nie umialem zapanować. No bo przecież przed chwila objął mnie pól nagi, zajebiscie przystojny facet. Nie, nie powinienem na to reagować. Ale on mi sie podobał. Po prostu. Co prawda, był nieosiągalny i nawet jak bym bardzo chciał, nic by z tego nie wyszło. Przecież on ma żonę, do cholery!
Zamknął za sobą drzwi, puścił mnie i oparł sie o nie plecami.
- Co jest? - mruknal, przyglądając mi sie.
Było mi głupio. Stałem sam na sam w ciemnym korytarzu z prawie nagim-zajebiscie przystojnym-zonatym-starszym ode mnie-Gerardem-Way'em i jeszcze wyciagnalem go z sypialni, bo chciałem pogadać, samemu nawet nie wiedząc o czym.
- Nie wiem. - wzruszylem ramionami, wbijajac wzrok w podłogę. - Chciałem po prostu pogadać, bo nie wiem co mam zrobic.
- Z czym? - spytał, mimo ze pewnie dobrze wiedział o co mi chodzi. A tak mi sie przynajmniej wydawało.
- Z tym, co kazales mi wybrać. - podnioslem wzrok. - Nie wiem. Nie wiem co mam zrobic.
- Tego to ja ci nie mogę powiedzieć. Mogę ci pomoc, ale to zależy od ciebie. - odpowiedział. - Mi wystarczy, ze mi zaufasz. - uśmiechnął sie lekko, a ja poczułem dziwny ścisk w żołądku. Tak, zależało mu. I pomimo tego polmroku, widziałem to w jego oczach. Chciał sie mna zaopiekować, moze odrobić te lata, z których go nie pamietam. Nie wiem dlaczego go nie pamietam, ale musiał być jakiś powód. Moze właśnie z tego powodu aż tak mu zależy.
- Boje sie, ale... - zawiesilem głos. Nie kontrolowalem tego, po prostu nie mogłem nic przez chwile powiedzieć. W gardle miałem jakaś dziwna gule, jakbym miał sie zaraz rozplakac. - Zaufam ci. - wydusilem to w końcu z siebie, po krótkiej chwili walki z własnym głosem.
- Nie masz czego sie bać, Frankie. Będziemy tylko rozmawiać - wzruszył ramionami, posylajac mi uśmiech, który chyba miał dodać mi otuchy.
- Wiesz, czasem rozmowa jest gorsza niż cokolwiek innego. - mruknalem. Nie chciałem i nie lubiłem rozmawiać, szczególnie o swoich problemach. Ale jak widać, bede musiał sie nauczyć i chyba nic na to nie poradzę. - Ja juz pójdę, dobranoc. - dodalem jeszcze i poszedłem do siebie.
Gerard tez rzucil mi krótkie "branoc", dosyć zdezorientowanym tonem i zaraz potem zniknął w sypialni.
~*~*~
Nie mam pojęcia, kiedy zasnąłem, wiem jedynie, że obudziło mnie światło, rażące w oczy przez niezasłonięte okna. Podniosłem się z cichym stęknięciem, zasłaniając oczy dłonią, po czym przewróciłem się na brzuch. Leżałem tak chwilę, nie mając najmniejszej ochoty wstawać, mimo ssącego uczucia w żołądku. Nie miałem ochoty w ogóle wychodzić z tego pokoju, patrzeć na Gerarda, po tym co mu wczoraj powiedziałem. Bałem się tych rozmów jak cholera, dla mnie to będzie jakaś tortura. Nie chce, żeby skończyło się na płaczu czy jakimś załamaniu, nie chcę żeby on to widział. Niby nie miałem się czego wstydzić, bo to przecież psycholog, no ale... Ja po prostu nie chce. Schowałem twarz w poduszce, zamykając oczy. Nie, nie chcę iść na dół. Po prostu nie. Najchętniej bym tu został, zawinął się w kołdrę i nigdy spod niej już nie wyszedł. Tak, tak byłoby fajnie. Najgorsze było to, ze tak czy siak, albo ja będę musiał wyjść, albo Gerard sam do mnie przyjdzie i będę musiał w końcu stawić czoła własnemu wyborowi. Wkrótce zabrakło mi powietrza, wiec byłem wręcz zmuszony do podniesienia głowy i zaczerpnięcia oddechu, żeby się nie udusić. Samobójstwa w planach póki co nie miałem. Mój żołądek głośno domagał się o jedzenie, wiec zmusilem się do przyjęcia pozycji siedzącej. Spuscilem nogi z krawędzi łóżka i skrzywiłem się, kiedy moje bose stopy dotknęły chłodnej podłogi. Podnioslem się i przeciagnalem, po czym wyjrzalem przez okno. Świeciło słońce, jednak ulice były mokre, a pojedyncze krople deszczu spadały z brzegu dachu. Musiało padać w nocy. Otworzyłem okno, wpuszczając świeże, wilgotne powietrze do pokoju i jakoś tak się od razu rozbudzilem i nawet wrócił mi trochę humor. Lubiłem deszcz, jego zapach, dźwięk i to uczucie, kiedy krople spływały po moich włosach i twarzy. To było piękne. Tylko, ze teraz mogłem się jedynie zadowolić zapachem. Ale to nic, to w końcu Anglia, pewnie za pare dni znów będzie padać. Zgarnąłem jakieś czyste ciuchy i poszedłem do łazienki. Wziąłem szybki prysznic, nie zastanawiając się pod nim, jak to zwykle się zdarza, nad sensem życia. W zamyśle miałem się umyć i ubrać w miarę szybko, bo byłem głodny. Tak tez zrobiłem, uczesalem mokre włosy i nastroszylem je nieco palcami, żeby szybciej wyschly, na koniec odgarniajac je z twarzy. Wyrzucilem brudne ciuchy do prania i w końcu mogłem zejść do kuchni.
Gerarda i Lyndsay zastalem siedzących na kanapie. Gerard siedzial z laptopem na kolanach i cos pisal, a Lynz ogladala jakis film, na który niezbyt zwróciłem uwagę.
- Dzień dobry, wiesz która godzina? - Lynz zasmiala się, posylajac mi uśmiech.
- Nie wiem, ja się czuje jakby była może... 9? - mruknalem, rozgladajac się po kuchni, w poszukiwaniu czegoś na śniadanie.
- Nope, jest po 12, śpiochu. - odparla, zerkajac na mnie, na co wzruszylem ramionami, lekko się uśmiechając. - Weź sobie coś z lodówki, nie krępuj się. - machnela ręka w stronę kuchni, zapewne zauwazajac moje zaklopotanie, ba, nawet zagubienie w tej kuchni.
Jak powiedziała, tak zrobiłem. Ogarnalem wzrokiem zawartość lodówki, po czym wyjalem dzem i masło orzechowe.
- Gdzie macie chleb do tostow? - spytałem, zerkajac na panią domu.
W odpowiedzi dostałem "szafka po prawej" i tam tez go znalazłem. Zrobiłem sobie tosty, posmarowalem je masłem i dzemem, po czym przysiadlem się do Lynz i spojrzałem na telewizor.
- Co to? - spytałem, chcąc się dowiedzieć, co oglądają.
- A wiesz, sama nie wiem... Nie było reklam, to wlaczylam. - odparla krótko, wzruszajac ramionami.
Gerard najwyraźniej został rozproszony przez nasza rozmowę, bo chyba dopiero zauważył, ze się do nich dosiadlem.
- O, hej Frankie. Jak tam? - odezwał się, uśmiechając się do mnie. Boże, nagle ktoś ze mną rozmawiał i to jeszcze wszyscy naraz. To było dziwne.
- A nie jest zle. Przynajmniej się wyspalem - odparlem, zajadajac się tostem.
- No to się cieszę. - skinal głowa, zerkajac chwilowo na ekran laptopa. - A teraz wybaczcie, robota mnie trzyma za dupę. - mruknal, krzywiac się lekko i powrócił do poprzedniego zajęcia.
- W takim razie ja się tobą zajme, bo chyba muszę wiedzieć z kim mieszkam, nie? - Lyndsey się zaraz do mnie odezwała.
- Okay, czemu nie. - odpowiedziałem, kończąc pierwszego tosta.
- Słyszałam jak grales na gitarze, dobry jesteś. - stwierdziła, sądząc po tonie głosu i minie, to całkiem serio.
Ja osobiście nie uważałem się za jakiegoś super gitarzystę. Grałem, bo to kochalem, bo miałem w co uciec, ale żeby być dobrym... Costam potrafiłem, nawet próbowałem założyć zespół, ale nie wyszło. Może to nie ze względu na umiejętności, kto by chciał prawie-geja w zespole... Prawie-gej. Nie, to już chyba była przeszłość. Odkąd tu mieszkam, mam takie dziwne wrażenie, ze nie umialbym być z dziewczyna. Po prostu nie. Może Ellie, ale ona jest jedyna. To wyjątek, chociaż i tak nie jestem pewien co do niej. Musiałbym to zobaczyć na własnej skórze, a ona zniknęła. Można to równie dobrze uznać jako to, ze nigdy jej nie było. I tak patrząc na Gerarda, z dnia na dzień chyba zaczynam sobie uswiadamiac, ze nie potrafię się już chyba interesować kobietami. Tak wyszło, no cóż.
- Nah, gdzie tam dobry. - mruknalem, machając ręka.
- Ey, nie kłóć sie ze mna. Wczoraj mi sie podobało, co grałeś, chociaz nie za bardzo kojarzę ta piosenkę. - odparła, bawiąc sie kosmykiem swoich czarnych włosów, sięgających za ramiona.
- Bo nie grałem nic znanego. Tak po prostu, chciałem cos ułożyć, ale nie wyszło. - odpowiedziałem, kończąc powoli drugiego tosta.
- To zapisz to. Fajnie brzmi, jak teraz ci sie nie podoba to pózniej sie moze przyda.
- Mówisz?
- Wiem, jak to jest, uwierz. Tez kiedyś grałam. - uśmiechnęła sie.
- Serio? Na czym? - zdziwilem sie. Nie spodziewałem sie tego o niej. Jak dla mnie, wyglądała na artystkę, moze kogoś kto po prostu dorabia na sztuce, a pracuje za biurkiem. Jakos tak.
- Na bassie. W sumie do niedawna, głownie z chłopakami jeździliśmy po klubach tu, w Anglii. Nie wiem czy słyszałeś o nas, The Kisses. - wzruszyla ramionami.
- Chyba nie. - pokrecilem głowa. - Czemu do niedawna? - spytałem zaraz. Bo przecież musiał być jakiś powód, ze zostawiła to, nie?
- W ciąży jestem, wiec lepiej sie nie tarzac po scenie z gitara. - uśmiechnęła sie, wyraźnie ucieszona z tego faktu.
A ja... Mi cos sie na ta wiadomość skręciło w żołądku i przygniotlo klatkę piersiową. Nie wiem czemu, ale jak jeszcze moze gdzieś tam, w środku mnie, powoli kielkowala nadzieja, ze moze bedzie dobrze, ze moze kiedyś cos mi sie uda, moze Gerard... Nie, nie mogłem tak myśleć. Przecież on, cholera jasna, miał żonę, miał dobra prace, bedzie miał dziecko. Nie, tak nie moze być, co ja sobie w ogóle wyobrażam? Ze zostawi to wszystko dla mnie, dla takiego szczeniaka z problemami? Nie. To nie miałoby sensu. Zreszta, on nie wykazuje żadnego zainteresowania mna, poza tym zawodowym i moze trochę... Jakby braterskim. Nic wiecej. Nie patrzy sie na mnie tak, jak ja czasem na niego. Na pewno tak o mnie nie myśli. Ja po prostu byłem głupi, ze w ogóle pozwoliłem sie tej bezsensownej nadziei zagniezdzic w moim sercu. A teraz bede cierpiał, z własnej głupoty, z zabitej nadziei. "Nadzieja umiera ostatnia"? Nie sadze.
Wysylilem sie mimo tego na uśmiech.
- Oh, fajnie. Chociaz nie widać. - krótko zerknąłem na jej brzuch, który wyglądał normalnie.
- Trzeci tydzień, dlatego. - Gerard podniósł wzrok i posłał mi uśmiech, pełen dumy. No tak, jego dzieciak, ma prawo sie cieszyć.
Tylko dlaczego on mi to robi? Juz wystarczyła mi sama ta wiadomość, naprawdę. Wstalem i poszedłem do kuchni, posprzątać po sobie, po czym poszedłem do siebie. Nie byłem w stanie sie do nich juz odzywać. Czułem sie z tym zle. Mógł mi to powiedzieć, mógł sie, kurwa, pochwalić, a nie robić mi nadzieje. Od razu dałbym sobie spokój. Uderzylem pięścią w szafę, tępy ból rozszedl sie po krawędzi mojej dłoni. Powinienem dać sobie z tym wszystkim spokój i juz wiecej sie nie zameczac tak głupio rzeczami. I tak on nigdy nie bedzie mój, nawet jakbym nie wiem jak tego chciał. Teraz chciałem tylko trochę, lepiej ze to stało sie wcześniej. Lepiej, ze nie zacząłem jeszcze o niego walczyć.
Nie wiem co było gorsze, ta zabita w brutalny sposób nadzieja, czy moze fakt, ze Lindsay jest miła i chyba ja zacząłem lubić. Nie wiem. Nie potrafię sie na nią złościc, była pierwsza, na pewno długo przede mna. To przecież było oczywiste. Nie bede sie im wpieprzal w związek, nie bede nic niszczył.
Bede cierpiał, patrząc z boku. Tak bedzie lepiej.
Zgarnalem bluzę, schowalem pare funtów do kieszeni i zszedlem na dol.
- Idziesz ogarnąć okolice? - zatrzymała mnie Lynz.
- No, idę sie przejść. - odparlem, krzywo sie uśmiechając. Potrzebowałem świeżego powietrza i papierosa. I moze z kimś pogadać, chociaz nie było z kim.
- Okay. - skinela głowa, po czym wzięła jakaś kartkę i cos na niej napisała. Podeszła jeszcze do mnie, kiedy wiazalem glany. - Tu masz mój i Gerarda numer, jakby co. - dała mi kartkę i wróciła na kanapę.
Mruknalem krótkie "dzięki" i schowalem kartkę do kieszeni. Odwrocilem od nich wzrok, kiedy tylko Lynz wylozyla sie na ramieniu Way'a.
- To idę, pa. - rzucilem jeszcze i wyszedłem z domu.
Powietrze było rześkie, wilgotne. Ulice nie zdążyły wyschnac, padał lekki deszcz. Nie, to był raczej deszczyk. Malutkie, chłodne kropelki łaskotały mnie po twarzy. Zarzucilem kaptur na głowę, biorąc głęboki oddech i ruszylem wzdłuż ulicy. Po obu stronach jezdni stały domy, wszystkie zbudowane w takim samym stylu - proste, białe, piętrowe z niewielkim ogródkiem i podjazdem. Raz po raz ktoś wchodził, bądź wychodził z któregoś domu, dzieci biegaly po chodniku, ciesząc sie z tej pogody, skakaly po kaluzach. Matki wolaly je do domu, rozmawialy z sąsiadkami. Wszystko tu było takie żywe, mimo tej pogody. Niebo było szare, chmury zakryly słońce, krople z minuty na minutę były coraz większe i ciężej spadały na ziemie, tworząc kałuże. Uśmiechnąłem sie lekko. Chciałbym być taki mały, beztroski. Mieć te pare lat, bawić sie i nie mieć problemów. Ale do tego juz nie wrócę. Nie mogę cofnąć czasu.
Wsadzilem ręce w kieszenie i na końcu ulicy skrecilem w prawo. Tu nadal było jakieś osiedle, za to przede mna malowal sie rząd sklepów, przy ulicy prostopadlej do tej, ktora właśnie przemierzalem. Wszedłem do pierwszego lepszego sklepu. Ciekawe czy mi sprzedadzą... Cóż, można spróbować.
- Poproszę paczkę czerwonych Marlboro. - mruknalem, spogladajac na młoda kasjerkę.
- Dowód jest? - uśmiechnęła sie lekko.
- ...No nie ma, za rok bedzie. - odparlem, silac sie na ładny uśmiech. Prooooszeee.
- No to przyjdz za rok, sorry. - wzruszyla ramionami.
- Nie mogę?
- Nie. Serio.
I tried and I failed. No cóż. Westchnalem zrezygnacja i wyszedłem ze sklepu. To fajek nie bedzie. Chyba, ze... Zatrzymalem sie przy drzwiach kolejnego spożywczaka. I tak poczekalem sobie pare minut, aż ktoś bedzie przechodził. Minął mnie starszy od e mnie chłopak, wyglądał na jakieś 20, moze 22 lata, wiec go zaczepilem.
- Ey, sorry, kupiłbys mi fajki? - spytałem, trącajac go w ramię. Spojrzał na mnie, zapewne oceniając w jakim wieku jestem.
- A ile ty masz lat? - mruknal, zapewne przez mój niezbyt wysoki wzrost. No tak.
- Siedemnaście. - odpowiedziałem, marszczac brwi z irytacją. No bez przesady...
- Dobra, dawaj kasę. Jakie chcesz? - odetchnalem krótko z ulga i siegnalem do kieszeni po pieniądze. Nie wiem, co on sobie myślał, chyba nie wyglądam na jakiegoś małolata.
- Czerwone Marlboro. I zapalniczkę. - mruknalem, dając mu banknot i jakieś drobne do ręki.
Chłopak wszedł do sklepu, a ja zerkalem na niego zza szyby. Kupił to, co chciałem, wyszedł i zatrzymał sie przy mnie.
- Tu masz fajki. - dał mi paczkę i biała zapalniczkę, które schowalem do bluzy. - A tu resztę. - teraz dostałem od niego drobniaki.
- Dzięki, ratujesz mnie. - uśmiechnąłem sie lekko, otwierając paczkę z folii.
- Nie ma za co. - mruknal, odwrócił sie i poszedł w swoją stronę.
Wyjąłem jednego papierosa, zapalilem go i zaciagnalem sie dymem. Zaowocowało to jedynie krótkim zaksztuszeniem sie, bo moje płuca zdążyły sie juz do tego przyzwyczaić. Schowalem resztę fajek razem z zapalniczka i ruszylem dalej zwiedzać obrzeża Londynu. Było tu całkiem żywo, mimo tego deszczu, ale spokojnie. Nie było żadnego zgiełku, hałasu. Raz po raz ktoś mnie mijał, przygladalem sie ludziom, jednocześnie szukałem sobie jakiegoś miejsca, zeby usiąść i moze zadzwonić do Oliego. Szedlem tak, skrecajac w ulice, które albo wydawały mi sie w tym deszczu ładniejsze, albo bardziej puste. I tym sposobem zrobiłem sobie kilkunastominutowy spacer, aż w końcu znalazłem nie za wysoki murek, po daszkiem, na tyłach jakiejś knajpy. Tak, tu było fajnie. Oparlem sie plecami o nasiaknieta woda ścianę i wyciagnalem nogi na murku. Zawiesilem wzrok na krawędzi metalowego zadaszenia, z której rytmicznie spadały krople, moczac mi spodnie i buty. Uderzaly w beton, rozpadaly sie na tysiące innych kropli, trafiając do kałuży. Dopalalem tak powoli papierosa, wpatrujac sie w wodę, spadającą z szarych chmur na niebie. I tak zrobiło mi sie lepiej, nawet przestałem sie tak przejmować tym wszystkim. Po prostu - miałem fajki, padał deszcz, byłem sam. I było idealnie. W końcu zgasilem papierosa i wyrzucilem go gdzieś na ziemie, pod murkiem.
Wyjąlem telefon, z zamiarem zadzwonienia do Oli'ego. Musiałem z kimś pogadać o tym, co sie dzisiaj stało, co w ogóle sobie uświadomiłem. Musiałem to z siebie wyrzucić, bo nie wiedziałem czy bede w stanie trzymać to w sobie przez te cholerne dwa miesiące. Wybrałem jego numer, przy okazji wpisując numery Gerarda i Lyndsay z pomietej kartki. Zadzwoniłem do chłopaka i czekałem aż odbierze, wsłuchujac sie w głuche odgłosy połączenia.
- No halo? - odezwał sie chłopak.
- Hej, tu Frank. - mruknalem nieco niepewnie, samemu nie wiedząc czy tak mogę wypalic z tym wszystkim co mi dolega, czy w ogóle on chce ze mna gadać.
- O, hej. Co tam? - uśmiechnąłem sie, słysząc, ze sie ucieszył z mojego telefonu. Zrobiło mi sie w ogóle jakos tak lżej, przynajmniej nie bedzie rozmawiał ze mna z przymusu.
- A tak... Siedzę sobie na murku, pada i jest fajnie. - odparlem.
- A jak tam u tego psychologa? - spytał zaraz, na co westchnalem cieżko. Chociaz w sumie lepiej, ze spytał, nie musiałem sam wyjeżdżać z tematem.
- No, nie jest w sumie zle. Znaczy, nie było. Póki nie dowiedziałem sie, ze jest szczęśliwy ze swoją żona, ktora jest w ciąży. I obydwoje sa very happy. - odpowiedziałem.
- To zle? - spytał, lekko zdziwiony.
- Teoretycznie nie. Gdyby nie to, ze Gerard jest jedyna osoba, ktora cos obchodze, chce sie mna zając i mi pomoc. - mruknalem, krzywiac sie na samego siebie. - I do tego wszystkiego jest zajebiscie przystojny, miły i w ogóle. - dodalem jeszcze.
- Huh, to słabo. - odpowiedział, wyraźnie markotniejac. - Ale jak, ty chcesz tego?
- Nie wiem. Moze trochę chce, moze miałem trochę nadzieje, ale dzisiaj to poszło, umarło.
- Dlaczego? Przez to dziecko? - usłyszałem w słuchawce.
- No tak... I przez sposób, w jaki Gerard patrzy na Lynz, jak sa razem szczęśliwi. - wyjaśnilem mu, po czym wziąłem głęboki oddech. - Ale... Najgorsze jest to, ze sam wybrałem po prostu nic nie robić. Polubilem Lyndsay, jest fajna i nie chce ani jej, ani tym bardziej Gerardowi niszczyć życia. - dodalem po chwili.
- No to.. To juz twój wybór. Ja ci nic nie powiem, bo nie wiem co powiedzieć. - odezwał sie po chwili. - Ale wiesz, jakby co to dzwon w każdej chwili. - tu przerwał mu jakiś męski głos, ktoś go wolał. - Chyba bede niedługo w Londynie, wiec sie spotkamy i mi sie wygadasz, ok? - powiedział jeszcze, ignorując to wołanie.
- Okay. - uśmiechnąłem sie. To było miłe z jego strony. Nie znał mnie, a chciał wysłuchać, chciał sie spotkać i przyjąć wszystkie moje strapienia i smutki, zeby pomoc mi nieść ten ciężar.
- A teraz muszę iść, kończę. Papa. - pożegnał sie i zaraz sie rozlaczyl.
Nie wiem, kto go wolal, moze ojciec, moze brat, moze przyjaciel... W sumie nic o nim nie wiedziałem tak konkretnie, nawet nie znałem jego nazwiska, ale i tak właśnie wylozylem mu mój problem, który powinienem zostawić dla przyjaciela. Przyjaciela, którego nie miałem. A moze to właśnie Oli nim był, powoli sie nim stawał, chciał nim być? Dystans ponoć nie ma znaczenia, wiec nawet jak wyjadę, czemu nie, mógłbym spróbować sie z nim zaprzyjaźnic. Spróbować. Nie wiem czy mi sie to uda, nie wiem czy on w ogóle bedzie chciał. Ale moze tak, skoro chciał mnie wysłuchać. I chce mi pomoc.