sobota, 2 czerwca 2012

Birth of a Hero. Frerard.

Siedzę w macdonaldzie i mam internet, wiec wstawiam oneszota z poprzedniego bloga >3 Enjoy~


Siedziałem sam w białym szpitalnym korytarzu na równie białym krześle. Wszystko było tu białe - ściany, krzesła, sufit, lampy i drzwi przede mną. Ogromne, ciężkie drzwi, które oddzielały mnie od Jamii. Sterczałem przed nimi bite cztery godziny, czekając.

Pierwsza godzina.
Siedzę prosto, trochę zaspany. Jednak niczym się nie przejmuję, cholernie się cieszę, rozmawiam z chłopakami z zespołu przez telefon.

Druga godzina.
Zaczynam się powoli nudzić, a zmęczenie daje mi się we znaki. Siedzę sam w korytarzu. Ciszę przerywa tykanie zegara i brzęczenie świetlówki nade mną.

Trzecia godzina.
Chcę spać. Jednak to niecierpliwe oczekiwanie skutecznie spędza mi sen z powiek. Nie wytrzymuję tych monotonnych odgłosów i włączam Misfits na słuchawkach.

I w końcu, czwarta godzina.

Czułem sie samotny. W mojej chorej głowie jak zawsze zaczęły się pojawiać czarne scenariusze. Idiota. Dlaczego stwierdziłem, że nikogo mi tu nie trzeba, że posiedzę sam?! Dlaczego?! Gerard. Potrzebowałem teraz Gerarda. Panikowałem, a on... On mnie zawsze w takich chwilach uspokajał, chociażby samą swoją obecnością. To było takie niesamowite. Wystarczyło, że usiądzie obok i już czułem sie lepiej. Czułem się bezpieczny. Myśle, że nadal go kochałem. Nie byłem do końca pewien, ale chyba tak. A przynajmniej wszystko na to wskazywało. Kiedyś byliśmy razem, ale za zgodą obydwu stron się rozstaliśmy. Ten związek po prostu nie miał przyszłości, a my dobrze o tym wiedzieliśmy. Niedługo po tym obydwoje znaleźliśmy dziewczyny, obecnie żony. Mamy dzieci, jesteśmy szczęśliwi. Chociaż, ja nie do końca. Nie wiem jak on, ale ja wciąż nie moge zapomnieć tych starych czasów. Pare lat temu, niby tak niedawno. Jednak dla mnie wydaje sie to wiecznością. Było pięknie. Teraz tez niby jest, ale nie tak pięknie jak kiedyś. Kocham Jamię, jednak w inny sposób niż Gerarda. Ona jest mi bardziej przyjaciółką, a on... Kochankiem. I ja nic na to nie poradzę. Po kilkunastu minutach na serio zacząłem panikować. Wyjąłem telefon i zadzwoniłem do starszego Way'a.

- Gee, ratuj - pisnąłem.
- A nie mówiłem? - głos w słuchawce zaśmiał sie. Ten piękny głos, którego tak kochałem słuchać. Kiedy mówił, kiedy się śmiał, a najbardziej kiedy szeptał i śpiewał....
I tak, mówił mi, że to samotne siedzenie skończy sie paniką i dzwonieniem do pierwszej lepszej osoby, żeby przyjechała. Jednak to nie był przypadek. Chciałem, żeby to własnie on przyjechał.
- Mam przyjechać, prawda? - dodał po chwili.
Pokiwalem głowa.
- Kiwasz głowa? - spytał.
Debil. Zawsze tak robiłem, rozmawiając. Na szczęście Gerard dobrze to znał.
- Mhm... - przytaknalem.
- Dobra, będę za piętnaście minut. - rozlaczyl sie.

Skuliłem się na tym niewygodnym plastikowym, białym krześle. A co jeśli własnie teraz, własnie za tymi drzwiami lekarze walczą o życie mojej zony? A co jeśli coś sie nie powiodło? Nie. Tak nie mogło być... Te piętnaście minut, jak na złość wydawały sie niczym piętnaście godzin. Niebywałe, ile czarnych myśli potrafi sie urodzić w głowie zmartwionego człowieka podczas niecałego kwadransu... W końcu, po tych jakże długich kilkunastu minutach sie doczekałem. Szklane drzwi na początku korytarza sie otworzyły i szybkim krokiem podszedł do mnie Gerard. Tak, ten zajebiście przystojny Gerard Way. Chodzący ideał z, obecnie, żółta szopą na głowie. Trochę byłem zły na siebie, ze wciąż o nim myślałem w ten sposób. Ale czy to ważne? Usiadł obok i objął mnie ramieniem. Od razu poczułem sie bezpieczniej. Spokojniej. Wtuliłem nos w jego bark i uczepiłem się go niczym koala. Gerd jedynie sie uśmiechnął i delikatnie pogłaskał mnie po plecach. I tyle mi wystarczyło. Jego zapach, dotyk, obecność... Wszystkie troski momentalnie rozpływały sie w powietrzu, niczym dym z papierosa. Zamknalem oczy. Dotarło do mnie, jak bardzo potrzebowałem snu. Zmusiłem się do podniesienia głowy. Nie mogłem przecież zasnąć. Ziewnąłem i z wielkim wysiłkiem schowalem słuchawki.

- Spij, Frankie. - Gee powiedział cicho i położył mnie na swoich kolanach. Widział, ze jestem zmęczony. Nie opieralem się, nie miałem siły. W jednej chwili cała energia ze mnie uciekła, jakby ktoś spuszczał powietrze z dmuchanej zabawki.
- Obudzę cię, jakby co. - usłyszałem po chwili.
W odpowiedzi mruknąłem niewyraźne "dobra" i wygodnie ułożyłem się na nogach Way'a. Mężczyzna obdarzył mnie ciepłym uśmiechem. Uniosłem kąciki ust do góry i przyciagnąłem go do siebie. Nasze wargi złączyły sie na chwilę w czułym pocałunku. Spodziewałem sie, ze Gee mnie odepchnie, nie będzie chciał wracać do tego, co było kiedyś. Jednak sie myliłem. Nic takiego nie zrobił, tylko oddał pocałunek.
- Dobranoc. - szepnąłem.

Kiedy tylko zamknąłem oczy, Morfeusz porwał mnie w swoje objęcia. Nie wiem, ile spałem, ale nie wydawało mi sie, by było to dłużej niż pięć minut. Po uchyleniu powiek o zerknięciu na zegar zmieniłem zdanie. Były to tak naprawdę ponad dwie godziny. Jednak to wciąż nie zaspokajało moich potrzeb. Chciałem spać dalej, ale coś, a raczej ktoś mi nie dawał. Otworzyłem oczy i przeciągnąłem sie. Rozejrzalem sie dookoła. Wciąż znajdowałem się w tym przerażająco białym korytarzu, a te pieprzone drzwi wciąż były zamknięte. Ale było coś słychać. Coś jakby... Płacz dziecka. Momentalnie sie zerwalem, kiedy drzwi sie uchyliły. Podeszła do mnie pielęgniarka.
- Gratuluję, ma pan syna. - uśmiechnęła sie do mnie.

Na mojej twarzy zagościł banan. Cieszyłem sie, tak cholernie sie cieszyłem! Podbiegłem do kobiety i ja wyściskałem. Zachichotała, coś powiedziała (co do mnie w ogóle nie dotarło) i ponownie zniknęła za tymi wielkimi drzwiami.

- Gee, słyszałeś to? Mam kurwa syna! - wlazłem mu na kolana z jeszcze większym uśmiechem.
- Dzieciorobie ty! - Way zasmial sie.
- Ciesz się, ze ty nie możesz zajść w ciążę, bo ja nie wiem ile by dzieci z tego było. - mruknąłem z figlarnym usmieszkiem. Gerard oburzył sie i lekko zarumienił. Spróbował zabić mnie wzrokiem. Gdyby jego spojrzenie mogło zabijać, to na pewno nie leżałbym teraz trupem. Coś mu nie wyszło i chyba sie zorientował, bo zaraz wybuchł śmiechem razem ze mną.

- Jak dasz mu na imię? - Gerd spytał po chwili.
- Nie wiem, jeszcze o tym nie myślałem. A tobie jak by sie podobało?
- Hmm... Miles. Miles Iero. - odpowiedział po kilku sekundach zastanowienia.
- Ładnie. - uśmiechnalem sie. Naprawdę ładnie.

Tamtego dnia, 7 kwietnia 2012 roku, dotarło do mnie jak bardzo kocham Gerarda. Co z tego, ze mam żonę, dzieci... On był ważny. Bardzo ważny.

2 komentarze:

  1. wiesz, że to czytałam, ale po przeczytaniu po raz kolejny wydało mi się jeszcze piękniejsze <3 aww <3

    OdpowiedzUsuń
  2. ojej ;D To było genialne ;) Najlepszy był tekst z dzieciorobem ;D Zaliczyłam normalnie glebę ;> Idealny nastrój panował w tym one - shocie ;)

    OdpowiedzUsuń