poniedziałek, 28 maja 2012

Part 13.

No i jest~

Haha dead!, spoko, wybaczam >3
MithraPL, Franiowa hipiska, nie jest to You Know What They Do To Guys Like Us In Prison. Zgadujcie dalej <3 a co do powstania MCR, to ciepło, ale jeszcze nie gorąco~
Darsa:***, poczekaj, poczekaj, myśle ze ciekawie sie potoczy :)

W ogóle chce, byście mi wybaczyly, ze blogów nie za bardzo czytam i nie komentuje, ale na ipodzie niewygodnie trochę. Już już zaraz będę mieć kod na przedłużenie antywira i będę czytać <33

Dedyk dla Franiowej hipiski za fajny komentarz <3
następny w czwartek, bądź piątek.




Nic mi sie nie chciało. I to tak wyjątkowo, wręcz perfidnie mi sie nie chciało. Była 5.34. Ray przed chwila wyszedł, a ja walczyłem z pokusa wypicia kolejnej kawy. Próbowałem sie oprzeć, z trudem, ale jednak. Tylko, ze to było takie dobre... Moja kawusia. Po paru minutach debilnego wlepiania wzroku w czajnik, stwierdziłem, ze wypije kawę, ale najpierw sie przespie. Zdrowiej i lepiej dla mojej kondycji psychicznej. Zwinalem sie w klebek i przykrylem szczelnie koldra. Niebo miało kolor szaroniebieski, błękitne światło przebijalo przez rolety na oknie. Odwrócilem sie plecami do swiata, który znajdował sie za szyba i zamknąłem oczy. O dziwo, sen przyszedł szybko. Nie nastawialem budzika, nie miałem w planach iść do szkoły. Możliwe, ze Frank już wyszedł ze szpitala, ale nie byłem do końca tego pewien. Zreszta, zawsze mogłem do niego pójść po lekcjach. Odgonilem od siebie wszystkie myśli, wtulilem twarz w poduszkę i zasnąłem. Kiedy sie obudzilem, było jasno, a dokładniej była 14.07. Przeciągnąłem sie, ziewajac. Śnił mi sie Frank. Siedzielismy na łóżku, a on płakał, wtulony w moja koszulkę. Dziwne. Naprawdę dziwne. Snilem o nim i jeszcze był pierwsza osoba, o której pomyślałem zaraz po przebudzeniu. Rozmawiałem z nim zaledwie pare razy, ale zależało mi na chłopaku. Było w nim coś takiego, co mnie pociagalo i nie pozwalało zostawić go samego. Wiedziałem, ze nie miał miłości w życiu, a ja chciałem to zmienić, ale jak na razie jedynie miłością taka, jaka może obdarzyc przyjaciela. Ja sam sie zmienialem. Nie chciałem żeby było z nim jak Ashem. Obecność Iero mnie uspokajala, nie musiałem nic przy nim udawać. On tez był taki jak ja, czułem, ze moge mu powiedzieć wszystko. Uśmiechnąłem sie na sama mysl, ze go niedługo spotkam. Był dla mnie przyjacielem, takim, za którego mógłbym oddać życie.
Wysililem sie, by podnieść swoje zwłoki z łóżka i zrobić sobie śniadanie, albo obiad. Jak kto woli. Niestety, przerwał mi dzwoniacy telefon. Mikey. Odebrałem.

- Gerard? - odezwał sie Ash. Dłoń przez chwile mi zadrzala i nacisnalem czerwona słuchawkę. Stchorzylem. Bałem sie rozmowy z nim. Zaraz zadzwonił ponownie.
- Gerd, Ash chce z tobą porozmawiać. - powiedział, tym razem, Mikey. Nie odpowiedziałem nic, ale nie rozłączyłem sie.
- Gerard, jak sie czujesz? - znowu Ash. Był wyraźnie zmartwiony.
- Gorzej być chyba nie mogło. - mruknalem.
- Co sie stało? - spytał.
- Nieważne. - nie potrzebowałem mu o niczym mówić.
- A wiesz... Twoja matka mnie zaakceptowała. Lubi mnie. - ucieszył sie. Ja wręcz przeciwnie.
- Wszystkich akceptuje, kiedy mnie nie ma. Ja zawsze jestem dla niej najgorszy. - wzruszylem ramionami.
- Przepraszam... Myślałem, ze to ci jakoś humor choć trochę poprawi. Spotkamy sie jeszcze kiedyś? - teraz w jego głosie brzmiała nadzieja. Nadzieja matka głupich. Zostawiłem wszystkich, ułożyłem życie od nowa i nie chciałem wracać do starego.
- Wątpię.
- Ale...
- Nawet nie próbuj mnie przekonywac. Nie chce do niczego wracać. - przerwalem chlopakowi.
- Ale ja bym tak bardzo chciał...
- Mówiłem coś. Nie próbuj. - warknąłem.
- Tęsknię. - szepnal.
- Wybacz mi, ale ja nie. I ty tez nie powinieneś. Zapomnij o mnie, nic dobrzego z tego nie będzie.
- Kiedy ja nie moge, bo... Wciąż cię kocham, wiesz? To boli, kiedy tak mówisz, Gee... - był bliski płaczu.
- Przepraszam, Ash. - zakończyłem rozmowę. Nie wytrzymalem dłużej. Miałem dosyć Stymesta. Tak jakoś. Był uroczy, ale nigdy nie łączyło mnie z nim nic wiecej niż seks. Było fajnie, ale sie skończyło, proszę pana.

Zacząłem kroic chleb na kanapki, kiedy dostałem smsa. Znowu Mikey.

Brawo debilu, Ash sie poplakal.

Westchnalem. Nie zamierzalem odpisywać. Jego problem. Skoro Mikey jest jego przyjacielem, niech go pocieszy, proste. Ja od tego nie jestem. Nie potrzebuje Asha, tak jak on mnie. Niby chlopak twierdzi, ze jest jest inaczej, ale to tylko złudzenie, którego może się pozbyć. Nie zawsze jest tak, jak nam sie wydaje. Zrobiłem sobie kanapki z szynką i serem, zaparzyłem kawę, po czym usiadlem przy niewielkim stoliku. Wziąłem komórkę do ręki. Kolejny sms, tym razem od Asha.

Ja cię naprawdę kocham, nie chce cię stracić...

Ja pierdole. Moja dłoń wylądowała na czole z głośnym plaskiem. Co odbiło tym bachorom, ze teraz mnie tak zameczaja? Ciekawe, czyj był to pomysł, Mikey'a czy Asha? Obaj tak samo pieprznięci na mózgu, wiec wszystko możliwe. Zaraz znów zadzwonił do mnie brat.

- Czego chcesz? - mruknalem, już wyprowadzony z równowagi.
- Czy ty naprawdę nie rozumiesz jak Ash cierpi?! - wydarl sie na mnie.
- Mike, nie praw mi tu kazań, bo nasza matką nie jesteś. - warknąłem.
- Nie możesz po prostu z nim porozmawiać?
- A po co mam rozmawiać? Ukladam sobie życie od nowa i on mnie kurwa nie obchodzi.
- A ja? Ja tez?!
- Nie... Ty jesteś wyjątkiem. Jesteś moim bratem, nie moge cię tak po prostu zostawić. - powiedziałem ciszej.
- Ty chyba nie wiesz co robisz. - mruknal młodszy. Rozłączyłem sie i rzuciłem telefon na łóżko.

Skończyłem już w spokoju śniadanie, które było równocześnie obiadem. Żadnych smsow, nieodebranych połączeń. Cisza. Cisza i spokój. Tak mogłoby już być zawsze, bardzo chętnie pozbyłbym sie komórki. Ale nie mogłem, wtedy nie dałbym rady żyć normalnie. Taki już jest ten pieprzony świat, bez telefonu ani rusz. Nie możesz tak po prostu sie go pozbyć. Niestety. Zawsze mogłem zmienić numer, ale z tym za dużo zachodu, nie chciało mi sie. Poszedłem wziąć prysznic, by choć trochę sie uspokoić. Wszedłem pod gorąca wodę. Czułem jak uderzała w moje ramiona, plecy. Zmoczylem włosy, pochylając głowę do przodu. I tak stałem, nie ruszając sie o milimetr.
Co im do cholery jasnej na mózgi padło? Tyle mnie nie już nie ma, a im dopiero teraz chciało sie mnie męczyć? Chyba, ze Ash dopiero zauważył, ze nie ma mnie w domu ani w szkole. Zasmialem sie pod nosem na te mysl. Nie, aż tak głupi to nie był. Chyba. Umylem sie szybko i ubrałem. Woda sprawiła, ze czułem sie odprężony, nie miałem ochoty myśleć o tych wszystkich nieprzyjemnych rzeczach, które sie ostatnio stały. Ubrałem pierwsze lepsze ciuchy i wyszedłem z pokoju. Potrzebowałem powietrza. W sumie, z chęcią wyszedlbym na dach... Ale najpierw pójdę po kawę. Zszedlem na parter i udalem sie do niewielkiej kawiarenki w budynku obok. Po dziesieciu minutach siedzenia w kawiarni wróciłem do akademika. Wlazłem na piąte, ostatnie piętro. Od razu rzuciła mi sie w oczy otwarta klapa od wejścia na dach. Skoro otwarte, to czemu nie? Wspialem sie po drabince i zaraz byłem na dachu. Wiatr momentalnie targnął moimi i tak nieuczesanymi włosami. Słońce zamierzalo niedługo zajść, jednak niebo wciąż miało ten gleboki, nieprzenikniony blekitny kolor. Niczym ocean. Gdzieniegdzie widoczne były białe puchy chmur, popedzane przez wiatr. Rozejrzałem sie dookoła. Stad, z szóstego pietra, widać było cały kampus i miasto. Niesamowite uczucie, tak stać na górze. Wszystko wydawało sie być takie małe... Mój wzrok zatrzymał sie na zgarbionej postaci, siedzącej na krawędzi dachu naprzeciwko mnie. Nie wiedziałem kto to, siedział do mnie plecami, w czarnej bluzie z kapturem zarzuconym na głowę. Założyłem kosmyk włosów za ucho i podszedlem do tego ktosia. W miarę jak sie zblizalem, poznałem po sylwetce, ze to był Frank. Był taki drobny i kruchy, w dodatku miał charakterystyczne wcięcie w talii. W ogóle był jakiś taki kobiecy. Iero wpatrywał sie w jakiś tylko sobie znany punkt, rytmicznie uderzając pietami w elewacje budynku.

- Co tak sam tu siedzisz? - spytałem, przysiadajac sie i wypilem łyk kawy. Chlopak aż podskoczyl na moje słowa.
- Matko, mało zawału nie dostałem, debilu! - pisnął. - A, tak jakoś... - spuscil głowę w dół.
- Jak sie czujesz?
- Już lepiej... - zauważyłem czarna torbę, leżącą przy boku czarnowlosego.
- Pokaz torbę. - wyciagnalem po nią rękę.
- Ale... Co chcesz? - przestraszył sie nieco i przytulil torbę do siebie.
- No pokaaaaż... - nachylilem sie do chłopaka i wyjalem mu ja z rak. Otworzyłem najwieksza kieszeń i przeszukalem cała torbę. W końcu w łapki wpadło mi małe czerwone pudeleczko, mniej wiecej wymiarów zyletki. Polozylem torbę za sobą i otworzyłem opakowanie. Zgadłem, były tam zyletki.
- Popatrz. - przechylilem pudełko, wyciągając ramię do przodu. Płaskie metalowe przedmioty wysypaly sie z niego, lecąc w dół. Frank patrzył jak stają sie coraz mniejsze, aż w końcu znikają gdzieś w krzakach pod nami. - Już ich nie ma. Teraz obiecaj mi, ze nigdy nic sobie wiecej nie zrobisz. - spojrzałem w jego przestraszone oczy. Wydawały sie teraz być ogromne, a miodowe teczowki lśniły w słońcu złotym blaskiem. Nie powiedział nic. - Obiecaj... - powtorzylem.
- Obiecywalem. Wtedy, w szpitalu. Nie wierzysz mi?
- Wierze, ale chce usłyszeć to jeszcze raz.
- Obiecuje. - szepnal i spuscil wzrok. Nastała cisza. Cisza, jaka nastaje zwykle po jakiejś poważnej rozmowie. Cisza, której nienawidzilem.
- Kiedy wyszedles? - spytałem po chwili.
- Niedawno, musiałem sie niezle kłócić, żeby mnie wypuscili. - zasmial sie pod nosem i zwrócił spojrzenie na mnie, uśmiechając sie delikatnie. - Myślałem, ze tam pierdolnę, tak samemu siedzieć. - zachowywał sie już jakby nigdy nic.
- To... To nikt cię nie odwiedził? - zdziwiło mnie to. W końcu Frank miał swoją paczkę i byłem niemalże pewien, ze przyjdą do niego.
- Wiesz, oprócz ciebie to nikt.
- A twoi przyjaciele?
- Przyjaciele? Tylko udają. Takie złudzenie. Nic w tej szkole nie jest prawdziwe. Rządzą tu pieniądze i fałsz. - mruknal.
- Tak... Zdążyłem to już zauważyć. - spojrzałem w dół. Od upadku dzielilo nas niewiele, wystarczyło odepchnac sie rekami. Zakrecilo mi sie w głowie na sama mysl o tym. Spadanie z szóstego pietra to nie było to, co chciałem teraz robić.
- Ej, a tak w ogóle, to skąd jesteś? Miałeś tam jakichś przyjaciół? - spytał z zaciekawieniem i zabrał mi kawę. Szczerze, to nie spodziewałem sie tego pytania z jego strony, ale przecież chciał wiedzieć. Nagle poczułem, ze mam komu sie wygadac. I ze powinienem to w końcu zrobić. Spojrzałem na chłopca, siedzącego obok mnie. Był, po prostu był i rozmawiał ze mną. Nie potrzebował nikogo udawać, wystarczyło, ze sie przede mną otworzył. Teraz ja powinienem mu sie odwdzięczyć, sprawić, by mi zaufał. Chciałem być jego przyjacielem. Miałem młodszego brata, który był mniej wiecej w jego wieku, co sprawiało, że po prostu chciałem sie nim zaopiekować. Westchnalem. Chciałem mu powiedzieć wszystko, wygadac sie i wyrzucić to z siebie. Ale chyba jeszcze nie byłem na to gotowy. Na sama mysl o Bryanie sciskalo mi sie gardło, nie potrafiłem jeszcze o tym mówić.
- Tak ogólnie to jestem z New Jersey, ale od roku mieszkam, a właściwie mieszkałem w Los Angeles.
- Mieszkales?
- No, mieszkałem. Matka mnie wyrzuciła z domu. - przerwalem na chwile, dając Frankowi czas na pytania. Jednak on tylko patrzył z ogromna ciekawością w oczach, co kazalo mi kontynuować. - Przylapala mnie i mojego, hm, kolegę, jak sie calowalismy... Przychodził do mnie co jakiś czas, tak o, żeby sie pieprzyc. Trwało to dosyć długo, ciagnelismy taka relacje, ale teraz już z tym skończyłem.
- Hm... Chodziles wcześniej do takiej szkoły jak ta, nie?
- No tak, podobna była, jeśli chodzi o ludzi... Tez taka elita. Było w sumie fajnie, byłem lubiany, laski sie za mną oglądały, nawet byłem kapitanem szkolnej drużyny koszykówki. Czego chcieć wiecej, co? - zasmialem sie pod nosem. - Zacząłem ćpać, chodzić na imprezy i w ogóle... Odkąd mój młodszy o trzy lata brat, Mikey, skończył gimnazjum, stał sie ukochanym synusiem mamusi. Mikey to, Mikey tamto... A ja oczywiście za wszystko obrywalem. Wyzywalem sie potem w szkole na młodszych i słabszych.
- Tak jak Leto. - mruknal pod nosem.
- Kto?
- Shannon i Jared Leto. Obydwaj w czwartej klasie, mimo, że Shannon jest starszy. Kochają sie nade mną znęcać. - mruknal, obejmując kolana ramionami i opierajac na nich podbrodek.
- Nie przejmuj sie nimi. Musisz im pokazać, ze jesteś silny i nie dać tej satysfakcji, ze udało im sie ciebie dobić. - rozczochralem jego włosy dłonią i uśmiechnalem sie ciepło, na co chlopak lekko sie zarumienił. - W każdym razie, teraz rzuciłem to wszystko, dla tej szkoły. Była moim marzeniem, które udało mi sie osiągnąć. Znienawidzilem elitę, zmieniłem sie. Ale jedna rzecz została. Nie potrafię kochać. Wtedy z Lynz, to była tylko zabawa. Nic wiecej. Zreszta, i tak już tego nie ma.
- Jak to? - podniósł głowę, zaskoczony.
- Zerwalem z nią. Jestem gejem, wiec nie było sensu tego dalej ciągnąc. - chlopak widocznie sie ucieszył, na co ja odpowiedziałem uśmiechem.

Słońce zaczęło zachodzić, a niebo pokryło sie czerwienia i pomaranczem z przeblyskami żółci. Piękne. Znów zapadła cisza. Tym razem jednak była to błoga cisza, taka spokojna... Frank dopijal resztki mojej kawy, wiatr rozwiewał jego czarne włosy. Patrzył sie na zachodzące słońce, intensywnie o czymś myśląc. Był uroczy, ale jak na razie nic do niego nie czułem. Jedynie troskę, taka jakby braterską. A on... Widać było, ze mu sie podobam. Ja wolałem zostać przy zwykłych przyjaciolach, nie chciałem już po raz trzeci powtarzać tego samego błędu i jedoczesnie kogoś ranić. Poczułem jakiś ciężar na ramieniu, co wyrwalo mnie z zamyslenia.

- Moge tak? - Frank spytał nieśmiało, opierając głowę na moim ramieniu.
- Jasne. - uśmiechnalem sie delikatnie.

Wszystko było takie spokojne. Wbilem wzrok w leniwie kiwające sie drzewa. Powoli robiło sie coraz ciemniej, niebo z czerwieni przechodziło coraz bardziej w granat. W pewnym momencie zaczęliśmy gadać o glupotach, co chwila wybuchajac śmiechem. Tak po prostu. Po jakimś czasie zaswiecila pierwsza gwiazda, potem kolejna i kolejna, a my lezelismy obok siebie na środku dachu i na nie patrzylismy. Zaczęło robić sie zimno, Frank dostał moja bluzę i leżał, wtulony w mój brzuch. Cieszył sie, widziałem to. Ja tez byłem szczęśliwy, w końcu miałem przyjaciela... Takiego wyjątkowego, który mnie całkowicie rozumie.

5 komentarzy:

  1. Fajny rozdział, zwłaszcza końcówka... A Gredus nauczy się kochać... bo jak nie można kochać Frania... ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. śliczne to było. właśnie szczególnie ten koniec. takie.. kochane no! <3 aww, więcej! <3

    OdpowiedzUsuń
  3. W końcu coś się dzieje.Szkoda mi trochę Ash'a,a co do Mikey'a to się pomyliłam.Myślałam,że trochę inny będzie.Czekam na następną notkę z niecierpliwością.Podziwiam Cię za to opowiadanie.Naprawdę zajebiście piszesz.Nie popsuj tego.

    OdpowiedzUsuń
  4. Smutno na razie, bo uczucia chłopców nie idą w obie strony, ale skoro to jest Frerard to powinno to się zmienić ;) Bardzo fajny rozdział ;D I like it ^^

    OdpowiedzUsuń
  5. Przyjaciel?Gee,Ty chyba jeszcze nie vviesz,ale on będzie Tvvoim chłopakiem XD *tak tylko móvvię* Majki jakiś taki niedorobiony...Dzivvny znaczy się D: A Gee,taaak...on to dopiero dzivvak :D A Frank jeszcze vviększy!*i vvygląda jak kobita* Ogólnie rozdział jest śvieeeetny!:)
    A jeśli chodzi o piosenkę,to może Demolition Lovers?No nie vviem D:
    DZIĘKUUUJĘ ZA DEDYYK*kłania się*

    OdpowiedzUsuń